Statystyka cywilizacji kosmicznych 8 страница



Co wtedy? Wtedy — odpowie zwolennik hipotezy von Hörnera — rozpocznie się działanie innych czynników, skracających czas trwania technologicznego. Przejawią się, na przykład, tendencje „zwyrodnieniowe” — przecież hedonistyczno–konsumpcyjny charakter celów, ku którym zmierza dziś znaczna część świata, jest niezaprzeczalny! O możliwościach „hedonistycznego zatamowania” rozwoju będziemy jeszcze mówili, jak również o bardziej prawdopodobnym, okresowym ustawaniu „przyspieszenia technologiczriego”. Ale tym innym przyczynom von Hörner przypisuje łącznie tylko 35 szans na sto możliwych. My jednak przedstawiliśmy określoną możliwość teoretycznego, matematyczno—modelarskiego obalenia hipotezy von Hörnera o autolikwidacji jako regule egzystencjalnej większości cywilizacji kosmicznych. Jeśliby zresztą von Hörner miał nawet więcej słuszności, aniżeli sądzimy, to — jak jużeśmy wspomnieli — statystyczny typ ustanowionych przezeń „prawidłowości” musi, właśnie ze względu na swój charakter probabilistyczny, zezwalać na istnienie wyjątków. Niech 990 milionów planet na ich galaktyczny miliard w samej rzeczy cechuje krótkotrwałość ery technologicznej. Niechaj z pozostałych dziesięciu milionów tylko sto tysięcy, albo zaledwie jeden tysiąc, wymknie się „prawu cywilizacyjnej efemeryczności”. Wówczas ów tysiąc planet będzie rozwijać cywilizacje przez setki milionów lat. Będziemy mieli wtedy przed sobą osobliwy, tym razem już kosmiczny, analog ziemskiej bioewolucji: albowiem właśnie w taki sposób przejawia się jej działanie. Ilość gatunków zwierzęcych, która zginęła w trakcie ewolucji, jest niezrównanie większa od tej, która przetrwała. Każdy wszakże gatunek, który zachował się, dał początek ogromnej ilości nowych. I taką właśnie ewolucyjną radiację”, ale już nie biologicznego, tylko kosmicznego i cywilizacyjnego rzędu, mamy prawo postulować. Hipoteza nasza nie zawiera wcale w konieczny sposób pierwiastków „sielskich”. Owszem, niech te miliardoletnie cywilizacje w trakcie swojej ekspansji gwiazdowej stykają się po to, aby ze sobą walczyć: ale wtedy winni byśmy obserwować ich wojny jako wygaszanie całych gwiazdozbiorów, jako olbrzymie erupcje wywołane pękami unicestwiającego promieniowania, jako takie czy inne „cuda” astroinżynierii, wszystko jedno, pokojowej czy niszczącej.

Tak więc znowu powracamy do postawionego na wstępie pytania: dlaczego nie obserwujemy „cudów”? Proszę zauważyć, że w ostatnim ustępie naszych rozważań gotowi byliśmy przyjąć nawet bardziej, w pewnym sensie, „katastroficzny” obraz cywilizacyjnego rozwoju, aniżeli to czyni von Hörner. Twierdzi on bowiem nie tylko i nie tyle, że się kosmiczne cywilizacje same zabijają, ale że czynią to w fazie rozwoju, wcale podobnej do osiągniętej przez ludzkość (tzn. astronomicznie niedostrzegalnej). Mam wrażenie, że to już nie jest stosowanie metod probabilistycznych do zjawisk socjogenezy, ale po prostu przyodziewanie lęków współczesnego człowieka (którym jest wszakże i uczony astrofizyk) w maski powszechności kosmicznej.

Astrofizyka nie potrafi udzielić nam odpowiedzi na postawione pytanie. Spróbujemy więc poszukać jej gdzie indziej.


Metateoria cudów

 

Na czym właściwie mogłyby polegać dotąd ogólnikowo wspomniane przez nas „cuda”, jako przejawy astroinżynierii? Szkłowski wymienia, jako „możliwe cuda” tego rodzaju, sztucznie wywoływane wybuchy gwiazd Supernowych albo obecność widmowych linii pierwiastka technetu w widmach niektórych rzadkich gwiazd. Ponieważ technet nie występuje w Naturze (na Ziemi wytwarzamy go sztucznie) i występować nie może, gdyż jest to pierwiastek rozpadający się szybko (w ciągu kilku tysięcy lat), wynikałoby stąd, że jego obecność w promieniowaniu gwiazdy może być wywołana… „podsypywaniem” go w jej ognisko, oczywiście przez astroinżynierów. Nawiasem mówiąc, dla uwidocznienia linii spektralnej pierwiastka w emisji gwiazdowej potrzebne są jego ilości w skali astronomicznej znikome — rzędu kilku milionów ton.

Hipotezę tę jednak, na równi z hipotezą „sztucznych wybuchów Supernowych” wypowiada Szkłowski na poły żartobliwie. Przyczyna, dla której tak postępuje, jest jednak wcale poważna. Oto jedną z fundamentalnych zasad metodologicznych nauki jest „brzytwa Ockhama”, czyli teza głosząca, że entia non sunt multiplicanda praeter necessitatem. Budując hipotezy nie wolno mnożyć „bytów” ponad niezbędność. Przez „byty” rozumie się tu wprowadzane do teorii podstawowe pojęcia, nieredukowalne już do innych. Zasada ta przestrzegana jest tak powszechnie, że obecność jej w każdym dociekaniu naukowym trudno nawet zauważyć. Nowe pojęcie wolno wprowadzić do teoretycznego modelu rzeczywistości w okolicznościach nadzwyczajnych: gdy zagrożone zostają nieliczne tezy, stanowiące fundament całej naszej wiedzy. Gdy w pewnych zjawiskach rozpadu jądrowego zagrożone zostało prawo zachowania masy (wyglądało na to, że część jej „znika” bez śladu), Pauli, aby to prawo uratować, wprowadził po jecie „neutrina”, cząstki zrazu czysto hipotetycznej, której istnienie dopiero później wykazał eksperyment. „Brzytwa Ockhama”, inaczej zasada oszczędności myślenia, żąda, aby uczony starał się wyjaśnić każde zjawisko w sposób możliwie najprostszy! bez wprowadzania „dodatkowych bytów”, to jest hipotez niekoniecznych. Skutkiem stosowania tej zasady jest tendencja unifikacji wszystkich nauk przejawia się ona w wyjaśnieniu różnorodności przez nieustające sprowadzanie jej do pojęć elementarnych, takich, jakimi operuje fizyka. Poszczególne nauki sprzeciwiają się nieraz temu redukowaniu: tak na przykład przez długi czas biologowie utrzymywali, że dla wyjaśnienia zjawisk życia niezbędne jest pojęcie „entelechii”, „siły witalnej”; podobnie taką „dodatkową hipotezą” jest nadprzyrodzony akt stwórczy, który ma wyzwolić nas od wszystkich kłopotów, związanych z wyjaśnieniem początków biogenezy albo | powstania świadomości. Pojęcia takie okazują się jednak, po jakimś czasie,: grzechami przeciwko zasadzie Ockhama i zostają odrzucone, jako zbędne. Astronom, patrzący w gwiazdowe niebo, dostrzega wiele zjawisk, które umie; już wyjaśnić przez odwołanie się do określonych modeli teoretycznych (na przykład modelu ewolucji gwiazd, modelu ich budowy wewnętrznej), jak również szereg innych zjawisk, jeszcze nie wyjaśnionych. Olbrzymie wypływy międzygwiezdnego wodoru z obrębu jądra Galaktyki albo potężne radioemisje niektórych mgławic pozagalaktycznych nie znalazły jeszcze swego teoretycznego wyjaśnienia. Niemniej uczony wzdraga się przed oświadczeniem: „to jest dla nas niezrozumiałe, a zatem jest to przejaw działalności istot” rozumnych”. Postępowanie takie byłoby zbyt niebezpieczne, zamykałoby bowiem drogę wszelkim próbom wyjaśnienia takich zjawisk „naturalnego”. Jeżeli na samotnym brzegu morskim podczas przechadzki dostrzeżemy le|'bfące w regularnych odstępach grupy głazów, przy czym uderzy nas symetria ich rozkładu, to gotowi jesteśmy przypuszczać, że jest to rezultat jakiegoś zjawiska, którego zbadanie może okazać się nadzwyczaj dla nauki płodne: czyżby to był nie znany jeszcze przejaw działania hydrodynamicznych sił przypływu? Ale jeśli uznamy, że przed nami jakiś człowiek szedł tą samą drogą i układał te kamienie, bo tak mu się podobało, cała nasza wiedza fizyczna czy geologiczna nie będzie miała pola do popisu. Dlatego najbardziej nawet odbiegające od „galaktycznej normy” zachowanie niektórych mgławic spiralnych uczony skłonny jest uważać za przejaw działania Natury, a nie za skutek ingerencji Rozumu.

Hipotezy o „cudach” można dowolnie mnożyć. Słyszało się więc na przykład, że promieniowanie kosmiczne to rozsiany po całej Galaktyce efekt odrzutu olbrzymich „kwantolotów”, których trasy przecinają we wszystkich kierunkach obszary próżni. Jeśli przyjąć, że z rozmaitych odległych planet startują w ciągu milionoleci rakiety fotonowe, to można uznać część emisji radiowej, przychodzącej do nas z Galaktyki, za ślady ich promieniowania, przesuniętego aż ku falom radiowym wskutek efektu Dopplera (ponieważ rzekome źródła tych fal, owe rakiety poruszają się z prędkościami przyświetlnymi). Gwiazdy, które z szybkościami rzędu setek kilometrów na sekundę „wylatują” nagle z obrębu pewnych gromad, mogą tak mknąć wskutek efektu „procy”, wywołanego naturalnym wybuchem ich gwiazdowych towarzyszy, ale towarzysze ci mogli też zostać unicestwieni zabiegami astroinżynierów. Nareszcie część eksplozji Supernowych w samej rzeczy mogłaby być sztucznego pochodzenia… ale „brzytwa Ockhama” nieubłaganie zakazuje nam przyjmowania podobnych hipotez. Nawiasem mówiąc, jednym z grzechów głównych Science–Fiction jest mnożenie „bytów dodatkowych”, to jest hipotez, bez których nauka doskonale się obchodzi. Całe mnóstwo utworów S–F przyjmuje, jako założenie wstępne, że rozwój życia na Ziemi (albo tylko — przemiana niższych ssaków w człowieczego przodka) nastąpił dzięki zewnętrznej ingerencji: kiedyś, w zamierzchłej przeszłości, wylądowała na Ziemi rakieta „innych”, którzy, uznawszy, iż warunki „uprawy życia” są pod naszym słońcem dobre, zasadzili na planecie jego pierwociny. Może uważali, że spełniają dobry uczynek, może był to eksperyment, może tylko „lapsus” jednego z gwiezdnych przybyszów, który, wracając na pokład rakiety, uronił probówkę z zarodnikami życia… Tego rodzaju konceptów można płodzić ilości całkiem niezliczone. Rzecz w tym, że są one, w ockhamowskim rozumieniu, zakazane, jako zbędne, skoro biogenezę da się wyjaśnić i bez przywołania „teorii odwiedzin kosmicznych”, jakkolwiek (Szkłowski wspomina o tym w swej książce) rzecz w zasadzie wykluczyć się nie daje i kto wie, czy człowiek sam nie będzie kiedyś rozpowszechniał życia na powierzchni innych planet. Wspomniany już astronom amerykański Sagan proponuje plan uczynienia Wenery zdatną do kolonizacji przez rozmnożenie na niej pewnych ziemskich glonów… A zatem rezultat analizy metodologicznej jest jednoznaczny. Uczony, poszukujący działań „astroinżynieryjnych” w Kosmosie, może od dawna je dostrzega, ale odrębnego, zakwalifikowania ich, odcięcia od strefy zjawisk naturalnych i przypisania ich genezy Rozumowi — zabrania mu ta właśnie nauka, której służy. Czy jednak z dylematu tego nie ma wyjścia? Czy nie są do pomyślenia „cuda jednoznaczne”, w nietechnologiczny sposób wyjaśnić się nie dające?

Bez wątpienia, tak. Ale wspólne musi im być (prócz oczywistego użycia olbrzymich, więc dostrzegalnych astronomicznie mocy) postępowanie, w jakiś, niechby najogólniejszy i najbardziej odległy sposób, podobne do naszego. W jaki sposób rozumowaliśmy, poszukując „cudów”? Przez podniesienie do potęgi naszych współczesnych możliwości. Jednym słowem, postęp pojmowaliśmy jako poruszanie się po linii wstępującej, a przyszłość jako erę coraz Większych i Potężniejszych Rzeczy. Czego oczekiwałby, po ziemskiej, lubi pozaziemskiej przyszłości, człowiek jaskiniowy? Olbrzymich, wspaniale łupanych krzemieni. A starożytny, czego spodziewałby się na innych planetach? Zapewne galer o wiosłach kilometrowej długości. Może tu kryje się błąd naszego myślenia? Może wysoko rozwinięta cywilizacja oznacza nie — najwyższą energię, ale — najdoskonalszą regulację? Czy odkryte tak niedawno! podobieństwo stosów i bomb jądrowych do gwiazd jest równoznaczne! z wytyczeniem drogi? Czy cywilizacja najwyższa jest tym samym, co najliczniejsza? Chyba nie. A jeśli nie, to socjostaza jej nie musi być rosnącą żarłocznością energetyczną. Co robił pierwotny człowiek u rozpalonego własnymi rękami ogniska? Wrzucał w nie wszystko, co palne, tańcząc, i krzycząc u płomieni, oszołomiony takim przejawem własnej potęgi. Czy nie jesteśmy aby zanadto do niego podobni? Być może. Mimo wszystkie jednak takie „odtłumaczenia”, należałoby oczekiwać rozmaitych dróg rozwoju, a pośród nich — i ekspansywnych, bliskich naszej heroicznej koncepcji wiekuistego pokonywania coraz to rozlegle j szych obszarów materii i przestrzeni. A zatem powiedzmy sobie prawdę: nie „cywilizacji wszelkich” poszukujemy, lecz przede wszystkim — antropomorficznych. Wprowadzamy w Naturę ład i porządek eksperymentu i po zjawiskach takiego rodzaju pragniemy poznać istoty do nas podobne. Jednakże nie obserwujemy takich zjawisk. Czy nie ma ich…? Doprawdy, jest coś głęboko zasmucającego w odpowiadającym na to pytanie milczeniu gwiazd, tak bezwzględnym, że jakby wiecznym.


Unikalność człowieka

 

Uczony radziecki Baumsztejn zajmuje w omawianym przez nas zagadnieniu pozycję przeciwstawną względem pozycji Szkłowskiego. Uważa on, że trwanie cywilizacji raz powstałej jest prawie nieograniczone w czasie, to jest wynosić musi miliardy lat. Częstość natomiast biogenezy ma za nadzwyczaj nikłą. Rozumuje on w ten sposób. Prawdopodobieństwo, że z jakiegoś jajeczka ikry dorsza powstanie dojrzała ryba, jest niezwykle małe. Jednakże dzięki temu, że ikry tej jest bardzo wiele (około trzech milionów jajek w jednym miocie), prawdopodobieństwo, że przynajmniej z jednego lub dwóch jajek powstaną ryby, dorównuje jedności. Ten przykład zjawiska nadzwyczaj mało prawdopodobnego w każdym, oddzielnie wziętym przypadku, lecz nader prawdopodobnego przy rozpatrywaniu sumy takich przypadków, zestawia on z procesami bio– i antropogenezy. W rezultacie obliczeń, których nie będziemy przytaczali, dochodzi do wniosku, że z miliarda planet Galaktyki, zaledwie kilka, a może nawet tylko jedna, Ziemia, wytworzyła „psychozoik”. Baumsztejn posługuje się teorią prawdopodobieństwa, powiadającą, że przy bardzo nikłej szansie ziszczenia pewnego zjawiska niezbędne jest tak mnogie powtórzenie warunków, względem niego wstępnych, aby się ono w końcu musiało urzeczywistnić. Tak na przykład jest niezwykle mało prawdopodobne, aby jeden gracz, rzucając dziesięć kości, wyrzucił dziesięć szóstek. Jednakże, jeśli równocześnie miliard graczy będzie rzucać kości, prawdopodobieństwo, że chociaż jeden wyrzuci dziesięć szóstek, jest już daleko większe. Powstanie człowieka uwarunkowane było niezmiernie wielką liczbą czynników. Tak na przykład, pierwej musiał powstać wspólny przodek wszystkich kręgowców, ryba; hegemonia skąpomózgich gadów ustąpić musiała erze ssaków, z kolei — spośród ssaków wyłonić się musiały Naczelne, a powstaniu z nich człowieka w decydujący sposób, jak wolno przypuszczać, sprzyjały epoki lodowcowe, które zwiększyły gwałtownie selekcję i stawiały organizmom ogromne wymagania co się tyczy przejawianych przez nie zdolności regulacyjnych; doprowadziło to do energicznego rozwoju „regulatora homeostatycznego drugiego typu” — mózgu*.

Wywód ów jest słuszny z jednym, ale nader istotnym zastrzeżeniem. Autor jego w samej rzeczy udowodnił, że pewne organizmy mogły powstać tylko na planecie, posiadającej wielki i samotny księżyc (który wywołuje zjawiska odpływów i przypływów, co z kolei wytwarza swoiste warunki wegetacji w stref ach przybrzeżnych), że „cefalizację”, wzrost mózgu praczłowieka, prawdopodobnie poważnie przyspieszył zakłócający i zarazem wzmagający ciśnienie selekcyjne — wpływ epok lodowcowych (wywołany z kolei, jak się sądzi, zachodzącymi co kilkaset milionów lat, spadkami promienistej emisji słonecznej). Jednym słowem, autor ów udowodnił istotnie rzadkość antropogenezy, ale udowodnił ją dosłownie, to znaczy wykazał, jak bardzo nieprawdopodobna byłaby hipoteza o powstaniu, na planetach najrozmaitszych słońc, organizmów człekokształtnych.

Wywód ten nie przesądza jednak bynajmniej zagadnienia częstości kosmicznej biogenezy i bioewolucji. Tutaj probabilistyczny model rozwoju jednego dorsza z milionów rzuconej ikry nie ma już zastosowania. Że z trzech milionów jajeczek ikry powstaje jeden osobnik, na to zgoda — jednakże niepowstanie ryby z jajeczka równoznaczne jest z zagładą tego jajeczka. Natomiast niepowstanie gatunku Homo Sapiens z Naczelnych wcale by jeszcze nie przekreśliło możliwości wyniknięcia na Ziemi istot rozumnych. Początek im dać by mogły na przykład gryzonie. Model probabilistyczny typu gry w kości nie znajduje zastosowania względem systemu samoorganizującego się, jakim jest ewolucja. Model ten uwzględnia zawsze tylko albo przegraną, albo wygraną, czyli jest to gra według zasady „wszystko albo nic”, ewolucja natomiast jest skłonna do wszelkich możliwych kompromisów; jeśli „przegrywa ‘ na lądzie, rozmnaża inne swe organizmy w wodzie lub w powietrzu, jeżeli cała gałąź zwierząt ulega zagładzie, miejsce jej niebawem zastępują, dzięki radiacji ewolucyjnej, inne organizmy. Ewolucja nie jest graczem skorym do uznania swojej przegranej, nie jest ona jak przeciwnik, który albo; pokona przeszkodę, albo padnie, jak twardy pocisk, który może tylko roztrzaskać się o mur albo go przebić. Jest ona raczej podobna do rzeki, która przeszkody omija, zmieniając kierunek swego biegu. I, tak samo, jak nie ma na Ziemi dwu rzek o dokładnie analogicznym przebiegu i kształcie koryta, tak samo zapewne nie ma w Kosmosie dwu zupełnie tożsamych rzek (czy też drzew) ewolucyjnych. Tak więc wymieniony autor udowodnił coś innego,! aniżeli zamierzał. Wykazał on nieprawdopodobieństwo powtórzenia! ewolucji ziemskiej w innych systemach planetarnych, a przynajmniej powtórzenia wiernego, dokładnego w każdym szczególe, który doprowadził dal ukształtowania takiego człowieka, jakiego znamy. 1


Дата добавления: 2021-01-21; просмотров: 46; Мы поможем в написании вашей работы!

Поделиться с друзьями:






Мы поможем в написании ваших работ!