Statystyka cywilizacji kosmicznych 7 страница



Sformułowanie metody wskazać na potencjalnych odbiorców energii tak olbrzymiej: jedyny, wyobrażamy dziś teoretycznie wehikuł do podróży gwiazdowych i galaktycznych w czasie równym długości życia ludzkiego, rakieta fotonowa, wymaga właśnie zainstalowania mocy wymienionego rzędu. Jest to oczywiście tylko przykład poglądowy.

Ponieważ Słońce jest gwiazdą, także pod względem swego wieku, całkiem przeciętną, powinniśmy sądzić, że gwiazd do niego podobnych, starszych wiekiem, a posiadających rodziny planetarne, jest mniej więcej tyle samo, co gwiazd od Słońca młodszych. Z czego wniosek, że tyle samo kosmicznych cywilizacji winno wyprzedzać nas w rozwoju, co pozostawać w tyle za nami.

Rozumowanie biorące za podstawę przekonanie o naszej przeciętności okazało się dotychczas niezawodne: albowiem i samo położenie Słońca w układzie Drogi Mlecznej jest „przeciętne” (ani na samym jej krańcu, ani nazbyt blisko centrum), i Droga Mleczna, czyli Galaktyka nasza, jest taką samą typową spiralną galaktyką, jak miliardy innych, uwidocznionych w ogromnym katalogu mgławic. Tak więc mamy poważne powody dla uznania cywilizacji ziemskiej za dosyć typową, zwyczajną, z rodzaju spotykanego najczęściej.

Bracewell i von Hörner przeprowadzili niezależnie obliczenia statystyczne „cywilizacyjnej gęstości” w Kosmosie, wychodząc z założenia, że w Galaktyce naszej tylko jedna gwiazda na 150 posiada planety. Ponieważ gwiazd liczy Galaktyka około 150 miliardów, systemów planetarnych winno w niej krążyć około jednego miliarda. Jest to szacunek raczej skromny. Jeśli na każdej z miliarda planet wynikła kiedyś ewolucja życia, osiągającego po pewnym czasie „fazę psychozoiczną”, z obliczeń wynika, że gdyby rozciągłość tej fazy (trwanie ery technologicznej) zależała tylko od długości trwania macierzystych słońc, to znaczy, gdyby przeciętna cywilizacja mogła istnieć tak długo, jak długo otrzymuje niezbędną dla życia energię od swej gwiazdy, wówczas przeciętna odległość od siebie dwu cywilizacji wynosiłaby mniej niż dziesięć lat świetlnych.

Wniosek ten, matematycznie nieodparty, nie znajduje potwierdzenia w faktach. Przy takim zagęszczeniu cywilizacyjnym powinniśmy już obecnie odbierać sygnały z pobliża gwiazdowego, i to nie tylko specjalną aparaturą, jakiej od roku 1960 używała grupa radioastronomów pod kierunkiem Drake’a w obserwatorium Green Bank (USA). Aparatura ta mogła odebrać sygnały o maksymalnej sprawności, na jaką by stać dzisiaj nadajniki ziemskie, z dystansu dziesiątka lat świetlnych. Oczywiście, radioteleskop Amerykanów odebrałby sygnały z odległości nawet sto razy większej, gdyby tylko wzdłuż kierunku, w którym „patrzała” jego 27–metrowa antena, nadany został sygnał odpowiednio większej mocy. Tak więc z milczenia przyrządów wynika nie tylko od razu oczywisty fakt „próżni cywilizacyjnej” wokół gwiazd Epsilon Eridana i Tau Wieloryba, ale także braku idących w naszą stronę sygnałów silniejszych z głębin Kosmosu poza tymi gwiazdami. Grupa uczonych pod kierownictwem Drake’a urzeczywistniła pierwszą w historii astronomii próbę „cywilizacyjnego nasłuchu” gwiazdowego, podejmując ideę, wypowiedzianą przez innych astronomów amerykańskich— Cocconiego i Morrisona. Uczeni zastosowali aparaturę, zbudowaną specjalnie dla odbioru sygnałów „sztucznych”, i umożliwiającą odróżnienie ich od „galaktycznego szumu”, gdyż fale radiowe generuje cała Droga Mleczna, zarówno jej gwiazdy, jak międzygwiezdna materia. Był .to eksperyment ścisły — poszukiwanie jakiejkolwiek regularności w docierających do nas falach radiowych, regularności, która oznaczałaby, że pęk wysyłanych fal jest modulowany, czyli stanowi nośnik informacji, wysłanej przez istoty rozumne. Była to próba pierwsza, ale na pewno nie ostatnia, choć oczekiwania astrofizyków nie spełniły się i przyrządy ich rejestrowały, dzień za dniem, tydzień za tygodniem, tylko jednostajny, martwą materią wytwarzany, szum kosmiczny.


Statystyka cywilizacji kosmicznych

 

Jakeśmy powiedzieli, przypisanie cywilizacjom gwiezdnym trwania, dorównującego trwałości ich gwiazd macierzystych, oznaczające praktycznie, że raz powstała cywilizacja istnieje przez miliardy lat, nieuchronnie wiedzie do wniosku o takim „zagęszczeniu cywilizacyjnym” Kosmosu, że ledwo kilka lat świetlnych dzieli od siebie dwa światy zamieszkałe. Wniosek ten sprzeczny jest z całokształtem obserwacji, na które składają się negatywne rezultaty radiowego nasłuchu Wszechświata, nieobecność innego rodzaju sygnałów (na przykład „obcych” sond rakietowych), a wreszcie — zupełny brak „cudów”, to jest zjawisk wywołanych działalnością astroinżynieryjną. Taki stan rzeczy skłonił Bracewella i von Hörnera, jak również Szkłowskiego, do przyjęcia hipotezy o krótkości trwania cywilizacyjnego w stosunku do trwania gwiazdowego. Jeżeli przeciętne trwanie cywilizacji wynosi „tylko” sto milionów lat, to (wskutek nieuchronnego rozrzutu w czasie ich istnienia) statystycznie najbardziej prawdopodobna odległość dwóch cywilizacji wynosi około 50 lat świetlnych. To także jest nadzwyczaj wątpliwe. Dlatego wymienieni autorzy skłaniają się do hipotezy, uznającej kilka do kilkunastu tysięcy lat za przeciętną trwania cywilizacji. Wtedy dwa światy wysoko rozwinięte oddziela odległość rzędu tysiąca lat świetlnych, co czyni już fiasko nasłuchu i obserwacji zrozumiałym.

Tak zatem, im większej liczbie planet Galaktyki przypisujemy szansę biogenezy, zwieńczonej powstaniem „psychozoiku”, tym krótszy zmuszeni jesteśmy ustalić przeciętny żywot poszczególnej cywilizacji, aby nie wejść w sprzeczność z obserwacjami. Obecnie przyjmuje się, że na 150 miliardów gwiazd Galaktyki około miliarda posiada planety, zdolne do zrodzenia życia.

Jednakże nawet dziesięciokrotne zmniejszenie tej liczby nie zmienia w istotny sposób rezultatów probabilistycznego rachunku. Rzecz wydaje się całkowicie niezrozumiałą, bo skoro ewolucja życia w jego formach przedcywilizacyjnych trwa miliardy lat, trudno pojąć, dlaczego „psychozoik” ma po wspaniałym swoim starcie kończyć się już po kilkudziesięciu wiekach? Gdy uświadomimy sobie, że nawet milion lat stanowi ledwo drobny ułamek czasu, przez który przeciętna cywilizacja mogłaby dalej się rozwijać, gdyż jej gwiazda macierzysta zapewnia stałą dostawę mocy promienistej przez wiele miliardów lat, pojmiemy w całej pełni tajemniczość tego zjawiska, którego wyjaśnienie urąga na razie naszej dociekliwości.

W świetle takich rozważań życie rozumne wydaje się w Kosmosie fenomenem rzadkim. Nie życie w ogóle, dodajmy, ale współczesne nam, albowiem nie o to chodzi, jakie miriady cywilizacji powstały i zgasły podczas całego istnienia Galaktyki (czas rzędu 15 miliardów lat), ale o to, wiele z nich współistnieje obecnie z nami.

Przyjmując, jako fakt do wyjaśnienia efemeryczność „psychozoików”, von Hörner wylicza cztery możliwe jego przyczyny: 1) całkowita zagłada życia na planecie, 2) zagłada tylko istot wysoko zorganizowanych, 3) degeneracja psychiczna lub fizyczna, 4) utrata zainteresowań naukowo–technicznych.

Przypisawszy każdej z tych przyczyn wybrany arbitralnie współczynnik prawdopodobieństwa, von Hörner uzyskuje jako przeciętną istnienia cywilizacji 6500 lat, jako odległość między nimi — tysiąc lat świetlnych, nareszcie, z obliczeń jego wynika, że najprawdopodobniejszy wiek cywilizacji, z którą nawiążemy pierwszy kontakt, równać się będzie 12 000 lat. Prawdopodobieństwo kontaktu (pierwszego) z cywilizacją w tej samej fazie rozwoju, co ziemska, wynosi ledwo 0,5%, jest zatem znikome. Von Hörner uwzględnia, między innymi, ewentualność kilkakrotnego powstawania i zamierania cywilizacji na tej samej planecie.

Fiasko amerykańskiego nasłuchu staje się, w świetle takich wyników, oczywiste. Również sprawa wymiany informacji, gdyby nawet sygnały udało się odebrać, staje pod znakiem zapytania, skoro po zadaniu pytania trzeba czekać na odpowiedź 2000 lat…

Von Hörner uważa za możliwy efekt „dodatniego sprzężenia zwrotnego”, gdyby ze względu na statystyczny charakter rozrzutu życia w Galaktyce powstało lokalne skupisko kosmicznych cywilizacji. Kiedy czas oczekiwania odpowiedzi staje się (w takim miejscowym „zagęszczeniu psychozoików”) niewielkim stosunkowo ułamkiem całokształtu cywilizacyjnego istnienia, może dojść do efektywnej wymiany informacji między cywilizacjami, co z kolei mogłoby przedłużyć ich trwanie (wymiana doświadczeń, itp.).

Szkłowski zwraca uwagę na podobieństwo takiego procesu do lawinowego rozmnożenia organizmów w sprzyjającym środowisku. Proces taki, gdyby się w jakimś miejscu Galaktyki rozpoczął, mógłby, obejmując coraz większe obszary, wciągać w swą orbitę rosnącą liczbę galaktycznych cywilizacji i wytworzyłoby się z nich coś w rodzaju „superorganizmu” Najdziwniejsze, a prawdę mówiąc, zupełnie niepojęte jest to, że taka możliwość dotychczas się nie zrealizowała. Przyjmijmy na wet na chwilę katastroficzną hipotezę von Homera za prawidłowość kosmiczną. Statystyczny charakter tej prawidłowości czyni w najwyższym stopniu prawdopodobnym istnienie — niechby i nielicznej — garstki cywilizacji wyjątkowo długowiecznych. Dopuścić bowiem, że absolutnie żadna cywilizacja nie może dotrwać miliona lat, byłoby przekształceniem regularności statystycznej w jakiś tajemniczy, fatalistyczny determinizm, w demoniczną zgoła nieuchronność szybkiej zagłady. A jeśli tak, to nawet kilka z owych wyjątkowo długowiecznych, milionoletnich cywilizacji winno by już od dawna opanować obszary gwiazdowe, nadzwyczaj odległe od ich planet ojczystych. Innymi słowy, garść tych cywilizacji stałaby się decydującym czynnikiem galaktycznego rozwoju, a wtedy postulowane „dodatnie sprzężenie zwrotne” byłoby realnością. W samej rzeczy powinno ono działać już od tysięcznych wieków. Dlaczego zatem brak sygnałów takich cywilizacji? Przejawów ich gigantycznej, astro–inżynieryjnej działalności? Wyprodukowanych przez nie niezliczonych sond informacyjnych zaludniających próżnię, samorozmnażających się automatów penetrujących najodleglejsze zakątki naszego gwiazdowego układu? Dlaczego, jednym słowem, nie obserwujemy „cudów”?


Katastrofizm kosmiczny

 

Droga Mleczna jest typową galaktyką spiralną, Słońce — typową gwiazdą, typową zapewne planetą — Ziemia. W jakiej jednak mierze wolno nam ekstrapolować na Kosmos zachodzące na niej zjawiska cywilizacyjne? Czy doprawdy należy sądzić, że kiedy patrzymy w niebo, mamy nad sobą otchłanie, wypełnione światami, które obróciły się już w popiół mocą samobójczej inteligencji, albo znajdują się na prostej drodze ku takiemu finałowi? Von Hörner jest tego właśnie zdania, gdyż hipotezie „autolikwidacji psychozoików” przypisuje aż 65 szans na sto możliwych. Jeśli uświadomimy sobie, że galaktyk, podobnych do naszej, istnieją miliardy, jeśli przyjmiemy, ze względu na analogiczność ich atomowego budulca i praw dynamicznych, że ewolucje planetarne i psychozoiczne toczą się w nich wszystkich zbliżonymi drogami, dochodzimy do obrazu trylionów cywilizacji, które rozwijają się po to, aby się po czasie, równym w skali astronomicznej mgnieniu, unicestwić. To statystyczne piekło wydaje mi się nie do przyjęcia, nie dlatego, aby było zbyt przerażające, ale dlatego, ponieważ jest zbyt naiwne. Tak więc von Hörnerowskiej hipotezie Kosmosu, jako maszyny wytwarzającej roje atomowych rzeźni, zarzucić należy nie katastrofizm, i nie moralne oburzenie winno nas skłonić do jej odrzucenia, gdyż emocjonalne reakcje nie mogą uczestniczyć w analizie, pretendującej do ścisłości. Rzecz w tym, że hipoteza ta zakłada całkiem nieprawdopodobną zbieżność przebiegów planetarnych. Nie uważamy wcale, że Ziemia, z jej krwawą historią wojen, że człowiek, ze wszystkimi występnymi i mrocznymi właściwościami swej natury, stanowią jakiś niechlubny wyjątek kosmiczny i że gwiazdowe obszary zaludniają istoty od samego zarania swych dziejów od nas doskonalsze. Jednakowoż ekstrapolacja procesów zbadanych na nie zbadane, tak cenna w kosmologii, w astronomii, w fizyce, może łatwo obrócić próbę socjologii metagalaktycznej we własną reductio ad absurdum.

Zauważmy tylko dla przykładu, że losy świata mogły potoczyć się zupełnie inaczej, gdyby ludobójcza polityka Trzeciej Rzeszy wyłączyła ze sfery eksterminacji Żydów niemieckich, a przynajmniej, gdyby dyktatura hitlerowska wcześnie doceniła wagę pewnych eksperymentów fizykalnych i możliwość wyniknięcia z nich, tak pożądanej przez władców Niemiec, „cudownej broni”. Mogło przecież do tego dojść choćby za sprawą „wieszczego snu”, z rodzaju tych, jakie miewał Hitler; nareszcie Einstein mógł nie być Żydem; w każdym razie można sobie doskonale wyobrazić sytuację, w której zasoby państwa hitlerowskiego zostałyby rzucone w latach czterdziestych na front badań atomowych. Zapewne, uczeni niemieccy wzdragaliby się przed włożeniem w ręce faszystów bomb jądrowych, ale wiemy skądinąd, że skrupuły tego rodzaju można łamać przy wszystkich zastrzeżeniach wobec stawianych po wojnie Heisenbergowi zarzutów nie można oprzeć się, kiedy się te sprawy bada dokładnie, wrażeniu, że on jednak usiłował zbudować pierwszy stos nuklearny i że miało to pewien związek z jego ambicjami nie tylko naukowymi). Stało się, jak wiemy, inaczej: bombę atomową pierwsi wyprodukowali Amerykanie — rękami i mózgami emigrantów z ni Rzeszy. Gdyby ci ludzie pozostali w Niemczech, Hitler zyskałby może tę straszliwą broń, o której marzył. Nie będziemy wdawać się w pozbawione podstaw snucie dalszych przypuszczeń — szło nam o ukazanie, jak określony zbieg przypadków doprowadził do szybkiej klęski Niemiec i wyłonienia się, ponad ich zbombardowanymi zgliszczami, ostatnich dwóch potencjalnych przeciwników, socjalizmu i kapitalizmu. Bez względu na to, czy Niemcom, dzięki prymatowi nuklearnemu, udałoby się zyskać władzę światową, czy nie, czynnik jądrowy, jako olbrzymia siła technologii wojennej, zmieniłby równowagę w skali planety. Być może doszłoby do całej epoki wojen, z której ludzkość wychynęłaby zdziesiątkowana, ale i zjednoczona; supozycje te, jałowe i niewiele znaczące, jeśli je uznajemy za rodzaj uprawianej w fotelu „gdybologii”, nabierają znaczenia przy ekstrapolacji w Kosmos, ponieważ wyniknięcie, w historycznym procesie jednoczenia zbiorowości zrazu rozdrobnionych, jednego wielkiego hegemona może zachodzić równie często, jak współpowstanie dwóch równych siłami antagonistów. Wolno przypuszczać, że pewne światło rzuci na tę sprawę możliwe w niedalekiej przyszłości modelowanie procesów socjoewolucyjnych w maszynach cyfrowych. Mam na myśli zwłaszcza wspomniane zjawisko planetarnego jednoczenia zbiorowości, których wzajemne antagonizmy lub izolacjonizmy likwiduje wzrastający nacisk technoewolucji. Ponieważ opanować Naturę jest łatwiej niż dokonać aktu globalnej regulacji społecznej, możliwe, że wyprzedzanie socjoewolucji przez technoewolucję stanowi typową cechę dynamiczną takich procesów. Trudno atoli przyjąć, żeby opóźnienie regulowania sił społecznych względem regulacji sił przyrody musiało być zawsze takie samo w wymiarze kosmicznym i przedstawiało jakąś wielkość stałą dla wszystkich możliwych cywilizacji. A przecież rozmiary tego opóźnienia wchodząc, jako parametr istotny, w obręb społecznych zjawisk na Ziemi, uformowały rozpoczęty proces planetarnego zjednoczenia ludzkości w taki sposób, że wynikło z niego równoczesne powstanie dwu wielkich koalicji antagonistycznych. Nie mówiąc nawet o tym, że i taki typ rozwoju wcale nie prowadzi do zagłady totalnej, jako do konieczności, wolno chyba przypuszczać, iż w poważnym odsetku „światów” (przypominam, że o modelach mowa) rozkład sił będzie tak bardzo różny od ziemskiego, iż nawet szansa unicestwiającego starcia przeciwników nie powstanie; starcie takie może też mieć charakter poronny i po przejściowym regresie, będącym jego konsekwencją, dojdzie do z jednoczenia wszystkich społeczeństw „planety”.


Дата добавления: 2021-01-21; просмотров: 50; Мы поможем в написании вашей работы!

Поделиться с друзьями:






Мы поможем в написании ваших работ!