Statystyka cywilizacji kosmicznych 6 страница



Z drugiej strony, jak może człowiek robić coś, co tak samo, a może nawet lepiej od niego zrobi maszyna? Dziś postępuje w ten sposób z konieczności, gdyż Ziemia urządzona jest nad wyraz niedoskonale i na wielu kontynentach trud ludzki jest tańszy, bardziej opłacalny ekonomicznie od maszynowego. Ale rozważamy przecież perspektywy przyszłości, i to bardzo odległej. Czy ludzie mają w jakiejś chwili powiedzieć sobie: „Dość, nie będziemy już automatyzować takich a takich rodzajów pracy, choć to możliwe — zahamujemy Technologię, aby ocalić pracę człowieka, aby nie poczuł się zbędnym?” Byłaby to dziwaczna swoboda,” dziwne korzystanie z niej, wywalczonej po wiekach.

Pytania takie, przy całej ich pozornej rzeczowości, są w istocie bardzo naiwne, ponieważ swobody, w jakimś absolutnym sensie, nie będzie można zdobyć nigdy. Ani jako absolutnej wolności wyboru działań, ani jako wolności od wszelkiego działania (wywołanej „wszechautomatyzacją”). Pierwszego rodzaju swobody nie będzie, ponieważ to, co z pozycji dnia wczorajszego wydawało się swobodą, przestaje być nią dzisiaj. Sytuacja wyjścia spod przymusu działań mających zaspokoić potrzeby elementarne umożliwia określony wybór dalszej drogi, ale nie będzie niepowtarzalnym wydarzeniem historycznym. Sytuacje wyboru będą się powtarzać, na kolejno osiąganych, coraz wyższych poziomach. Zawsze będzie to jednak wybór spośród skończonej ilości dróg, a więc i osiągnięta każdorazowo swoboda będzie względna —albowiem wydaje się niemożliwe, by wszystkie naraz ograniczenia opadły z człowieka, pozostawiając go sam na sam z wszechmocą i wszechwiedzą, które wreszcie zyskał. Fikcją jest również ów drugi, niepożądany rodzaj swobody — rzekomy skutek pełnej alienacji Technologii, która swą cybernetyczną potęgą stworzyć ma syntetyczną cywilizację, rugującą ludzkość ze wszystkich sfer działania.

Lęk przed bezrobociem, jako skutkiem automatyzacji, jest uzasadniony zwłaszcza w wysoko rozwiniętych krajach kapitalistycznych. Nie można jednak uznać za uzasadniony — lęku przed bezrobociem powstałym z „nadmiernego dobrobytu” konsumpcyjnego. Wizja cybernetycznego Schlaraffenlandu jest fałszywa dlatego, ponieważ zakłada zastąpienie pracy ludzkiej przez pracę maszyn, zamykające człowiekowi wszystkie drogi, podczas kiedy jest akurat na odwrót. Do takiego zastąpienia zapewne dojdzie, ale otworzy ono nowe, dziś zaledwie niejasno przeczuwane drogi. Nie w tym wąskim rozumieniu, że robotników i techników zastąpią programiści maszyn cyfrowych, bo następne pokolenia, nowe gatunki owych maszyn nie będą już wymagały programistów. Nie będzie to tylko zmiana jednych, dawnych zawodów na nowe, inne, choć w zasadzie do tamtych podobne, lecz głęboki przewrót, kto wie czy nie dorównujący przewrotowi, w którym antropoidy przekształciły się w ludzi. Człowiek bezpośrednio nie może bowiem podjąć rywalizacji z Naturą: jest ona zbyt złożona, aby mógł jej sam sprostać. Mówiąc obrazowo, człowiek musi między sobą a Naturą zbudować cały system ogniw, z których każde następne będzie potężniejsze, jako wzmacniacz Rozumu, od poprzedniego. Jest to więc droga wzmagania nie siły, lecz myśli, umożliwiająca w perspektywie owładnięcie niedostępnymi wprost dla mózgu ludzkiego własnościami materialnego świata. Zapewne: w jakimś sensie te ogniwa pośrednie działania będą „mądrzejsze” od ich ludzkiego konstruktora, ale „mądrzejsze” nie oznacza jeszcze „nieposłuszne „.Będziemy, na prawach domysłu, mówić i o tych obszarach, w których tak wzmożone działanie człowieka dorówna działaniom Natury. Nawet wówczas człowiek będzie podlegał ograniczeniom, których materialnego charakteru, uwarunkowanego technologią przyszłości, nie możemy przewidzieć, ale których psychologiczne efekty potrafimy choć w drobnej mierze pojąć, ponieważ sami jesteśmy ludźmi. Więź tego zrozumienia urwie się dopiero wówczas, kiedy człowiek, za tysiąc lub milion lat, zrezygnuje, na rzecz doskonalszej konstrukcji, z całej swej zwierzęcej schedy, ze swojego niedoskonałego, nietrwałego, śmiertelnego ciała, kiedy przekształci się w istotę o tyle od nas wyższą, że już nam obcą. Na zarysowaniu początków owej autoewolucji gatunku będzie .się zatem musiało zakończyć to nasze podglądanie przyszłości.


III. Cywilizacje kosmiczne

Sformułowanie problemu

 

W jaki sposób szukaliśmy kierunku, w którym będzie szła nasza cywilizacja? Badając jej przeszłość i teraźniejszość. Dlaczego od ewolucji technologicznej odwoływaliśmy się do biologicznej? Ponieważ stanowi ona jedyny, dostępny nam, proces doskonalenia regulacji i homeostazy układów bardzo złożonych — wolny od ludzkiej ingerencji, która mogłaby wypaczyć rezultaty obserwacji i wysnuwane z nich wnioski. Postępowaliśmy jak ktoś, kto chcąc poznać własną przyszłość i własne możliwości bada siebie i swoje otoczenie. A przecież istnieje, przynajmniej w zasadzie, inna możliwość. Młodzieniec może los swój odczytać z losu innych ludzi. Obserwując ich, dowie się, jakie drogi stoją przed nim otworem, jakie ma możliwości wyboru i jakie są tego wyboru ograniczenia. Młody Robinson na wyspie bezludnej, obserwując śmiertelność tworów przyrody — małży, ryb, roślin, dociekłby może własnego ograniczenia w czasie. Ale o własnych możliwościach więcej powiedziałyby mu światła lub dymy dalekich statków albo samoloty przelatujące nad jego wyspą: doszedłby z nich istnienia cywilizacji, stworzonej przez podobne do niego istoty.

Ludzkość jest takim Robinsonem, osadzonym na samotnej planecie. Zapewne, jej dociekliwość wystawiły warunki na próbę daleko cięższą, ale czy nie warto jej podjąć? Gdybyśmy dostrzegli przejawy kosmicznej działalności innych cywilizacji, dowiedzielibyśmy się zarazem czegoś o własnym losie. Gdyby udało się nam coś podobnego, nie bylibyśmy już zdani wyłącznie na domysł, oparty na skąpym ziemskim doświadczeniu: fakty kosmiczne stworzyłyby ogromny obszar odniesienia. Ponadto wyznaczylibyśmy własne miejsce na „krzywej rozkładu cywilizacyjnego”. Dowiedzielibyśmy się, czy stanowimy zjawisko przeciętne, czy skrajne, czy jesteśmy w skali Wszechświata czymś zwykłym, normą rozwoju, czy jego dziwolągiem.

Od uzyskania materiałów o biogenezie w skali systemu słonecznego dzielą nas, jak wolno sądzić, zaledwie lata — najwyżej dziesiątki lat. Istnienie wysoko rozwiniętych cywilizacji jest w nim jednak prawie w stu procentach niemożliwe. Tak popularnych u schyłku XIX wieku prób sygnalizowania naszej obecności mieszkańcom Marsa czy Wenery nie podejmujemy obecnie nie dlatego, ponieważ to nie jest możliwe, ale dlatego, ponieważ byłoby to daremne. Albo nie istnieją, albo też na planetach tych mieszkają takie formy życia, które nie wytworzyły technologii. W przeciwnym razie odkryłyby już naszą obecność. Jest ona dostrzegalna w skali planetarnej dzięki promieniowaniu w paśmie krótkich fal: emisja radiowa Ziemi, w zakresie fal metrowych (przechodzących swobodnie przez atmosferę), dorównuje już całkowitej emisji Słońca, w tym samym zakresie — dzięki nadajnikom telewizyjnym… Tak więc każda, przynajmniej dorównująca ziemskiej, cywilizacja w obrębie systemu słonecznego dostrzegłaby naszą obecność, i bez wątpienia nawiązałaby z nami kontakt — świetlny, radiowy czy materialny. Ale takich cywilizacji w nim nie ma. Problem ten, jakkolwiek fascynujący, obecnie nas nie interesuje, ponieważ nie pytamy o cywilizacje w ogóle, lecz tylko o takie, które ziemski stopień rozwoju już przekroczyły. Z nich tylko, z ich istnienia, moglibyśmy wyprowadzić wnioski, określające własną naszą przyszłość. Ponieważ odpowiedź, opierająca się na obserwacjach kosmicznych, uczyniłaby większość naszych, z natury rzeczy spekulatywnych, analiz całkiem zbędnymi. Robinson, który może porozumieć się z innymi istotami rozumnymi, a chociażby tylko obserwować z daleka ich działalność, przestaje być skazany na niepewność skomplikowanych domysłów. Jest naturalnie coś groźnego w podobnej sytuacji. Odpowiedzi nazbyt wyraźne, zbyt jednoznaczne ukazałyby nam, że jesteśmy niewolnikami rozwojowego determinizmu, a nie istotami skazanymi na coraz większą wolność, która oznacza nieograniczoną niczym możliwość wyboru, tym bardziej pozorną, im bardziej zbieżne byłyby drogi powstających we wszystkich Galaktykach społeczności.

Tak więc otwarcie osobnego, rozszerzonego na Kosmos, rozdziału naszych dociekań, jest tyleż pociągające, co niebezpieczne. Od „istot niższych”, zwierząt, różnimy się nie tylko cywilizacją, ale i wiedzą o własnych ograniczeniach, z których największym jest śmiertelność. Kto może wiedzieć, w jak bardzo wątpliwy sposób bogatsze są istoty, od nas samych z kolei wyższe. Jakkolwiek mają się te sprawy, należy podkreślić, że chodzi nam o fakty i ich interpretację, zgodną z metodami nauki, a nie o fantazjowanie. Dlatego nie będziemy w ogóle brali pod uwagę tych wszystkich niezliczonych „przyszłości”, jakie Ziemi czy innym ciałom niebieskim wyprorokowali pisarze, parający się tak bujnym dziś gatunkiem Sience–Fiction. Jak wiadomo, nie leży w zwyczajach literatury, nawet fantastyczno–naukowej, operowanie metodami ścisłymi, stosowanie kanonów matematycznych i metodologicznych, czy rachunku prawdopodobieństwa. Nie mówię tego, aby oskarżyć fantastykę o grzeszenie przeciwko prawdzie naukowej, a jedynie żeby podkreślić, jak bardzo zależy nam na odcięciu się od wszelkiej dowolności. Będziemy opierali się na astrofizycznym materiale obserwacyjnym i na metodzie, obowiązującej uczonego, która ma bardzo mało wspólnego z metodą artysty. Nie Dlatego nawet, żeby ten drugi był bardziej skory do podejmowania ryzyka od pierwszego, a tylko ponieważ ideał naukowca — dokładne wyizolowanie tego, co przedstawia, od świata własnych przeżyć, oczyszczenie obiektywnych faktów i wniosków z subiektywnych emocji, ideał ten jest artyście obcy. Inaczej mówiąc, człowiek jest uczonym tym bardziej, w im większym stopniu zmusi własne człowieczeństwo do milczenia, tak aby przemawiała przezeń niejako sama Natura, artysta natomiast jest nim tym bardziej, im potężniej narzuca nam samego siebie, całą wielkością i ułomnością swego niepowtarzalnego istnienia. To, że postaw tak czystych nigdy nie spotykamy, świadczy o niemożliwości ich pełnego urzeczywistnienia, bo w każdym bodaj uczonym jest coś z artysty i w każdym artyście coś z uczonego — mówimy jednak o kierunku dążeń, a nie olch nieosiągalnej granicy.


Sformułowanie metody

 

Prace naukowe, poświęcone omawianemu tematowi, rozmnożyły się w ostatnich latach, rozsiane jednak po czasopismach fachowych, są na ogół trudno dostępne. Lukę tę wypełnia praca astrofizyka rosyjskiego, J. Szkłowskiego, Wszechświat–Życie–Rozum*. Jest to, o ile wiem, pierwsza monografia poświęcona kwestii kosmicznych cywilizacji, to znaczy książka, w której sprawy ich istnienia i rozwoju, możliwości ich wzajemnego kontaktu, częstości ich występowania w naszej Galaktyce i w innych układach gwiazdowych nie stanowią tylko marginesów wywodu kosmologicznego bądź kosmogonicznego, ale są tematem głównym. Profesor Szkłowski, w przeciwieństwie do innych fachowców, zajmuje się nadto owym tematem w skali największej, poświęcając zagadnieniom biogenezy w systemie słonecznym tylko jeden rozdział swej pracy. Jest ona tym cenniejsza, że referuje poglądy i wyniki obliczeń szeregu astronomów, głównie radioastronomów, którzy dla uzyskania cywilizacyjnej „gęstości” w Kosmosie zastosowali metody probabilistyczne i spróbowali uzgodnić rezultaty swych prac ze stanem współczesnych obserwacji i teorii.

Ze względu na nasze bieżące zainteresowania, uwzględnimy bogaty materiał, przytoczony przez Szkłowskiego, tylko o tyle, o ile wiąże się z problemami „kosmicznej technoewolucji”. Przedyskutujemy także pewne założenia wstępne, na których autorzy (angielscy, amerykańscy, niemieccy) oparli swe obliczenia — do czego o tyle jesteśmy uprawnieni, że te założenia są, w znacznej mierze, dowolne i hipotetyczne.

Astronomia współczesna nie jest w stanie ani bezpośrednio (na przykład wizualnie), ani pośrednio nawet stwierdzić obecności planet wokół gwiazd, chyba, że to są gwiazdy najbliższe, planety zaś przedstawiają ciała o masie daleko większej od masy Jowisza. Tylko wówczas istnienie takich ciał, odległych o dziesiątki lat świetlnych, wywieść można z zakłóceń torów gwiazdowych. To, że w podobnej sytuacji w ogóle wolno mówić o jakichś pretendujących do ścisłości wynikach poszukiwania „innych cywilizacji”, może wzbudzić co najmniej zdziwienie. Trudno jednak nie przystać na wstępne przynajmniej człony rozumowania, które stanowi podstawę prac tego rodzaju.

Dwie są możliwości dostrzeżenia kosmicznej egzystencji „innych”. Po pierwsze, odbiór wysłanych przez nich sygnałów (radiowych, świetlnych bądź materialnych, w rodzaju „obcych” sond rakietowych, itp.). Po wtóre, dostrzeżenie „cudów”. Terminem tym określa Szkłowski zjawiska tak samo niemożliwe, to jest niewytłumaczalne z punktu widzenia astronomii, jak niemożliwa jest, z punktu widzenia geologii, autostrada, przecinająca krajobraz planety. I podobnie jak geolog z jej obecności wnioskowałby o istnieniu istot rozumnych, które ją zbudowały, tak samo astronom, odkrywszy odchylenia od oczekiwań, jakie dyktuje mu jego wiedza, odchylenia, nie dające się wyjaśnić w żaden sposób „naturalny”, musiałby orzec, że w polu widzenia jego przyrządu znajdują się wytwory działalności celowej.

Byłyby zatem „cuda” nie sygnalizacją rozmyślną, mającą zawiadomić ewentualnych obserwatorów kosmicznych o obecności życia, lecz produktem ubocznym istnienia wysoko rozwiniętej cywilizacji, towarzyszącym jej tak, jak łuna, rozświetlająca w promieniu mil nieboskłon, towarzyszy nocą istnieniu wielkiej metropolii. Prosty rachunek dowodzi, że obserwowalność swoją z dystansu dziesiątków co najmniej, jeżeli nie setek lat świetlnych, zjawiska takie zawdzięczać by musiały nakładom energetycznym dorównującym mocy gwiazd. Jednym słowem, astronomicznie dostrzegalne mogą być tylko przejawy „gwiezdnej inżynierii”.

Wyniknięcie jej w takiej czy innej formie, na określonym etapie rozwoju, uważają za pewne wszyscy autorzy (Dyson, Sagan, von Hörner, Bracewell jak również sam Szkłowski). Jeśli przyjąć, że energetyka ziemska będzie wzrastała rocznie o 1/3 procentu (szacunek, w stosunku do przyrostów współczesnych, skromny), to globalna produkcja energii za 2500 lat będzie dziesięć miliardów razy przekraczała dzisiejszą, wynosząc, w roku 4500, jedną dziesięciotysięczną całej mocy słonecznej. Nawet obrócenie wodoru oceanów w energię pokryłoby takie potrzeby ledwo na parę tysięcy lat. Astrofizycy widzą rozmaite możliwości. Dyson — zużytkowanie całej mocy Słońca, przez zbudowanie „sfery Dysona”, to jest pustej kuli cienkościennej, o promieniu równym promieniowi obiegu Ziemi wokół Słońca. Materiału budowlanego miałyby dostarczyć wielkie planety, głównie Jowisz. Wewnętrzna, zwrócona ku Słońcu powierzchnia tej sfery odbierałaby całą emisję słoneczną (4 * 1033 ergów na sekundę). Szkłowski widzi też możliwość użytkowania energii słonecznej w inny sposób, a nawet wpływania na bieg wewnętrznych przemian jądrowych Słońca w sposób zgodny z wymaganiami astroinżynierów przyszłości. Oczywiście nie wiemy, czy pobór mocy będzie istotnie wzrastał podczas nadchodzących tysiącleci tak, jak obecnie, ale już dzisiaj można


Дата добавления: 2021-01-21; просмотров: 42; Мы поможем в написании вашей работы!

Поделиться с друзьями:






Мы поможем в написании ваших работ!