Statystyka cywilizacji kosmicznych 3 страница



Oczywiście, bezwładność „mody seksualnej” jest w bioewolucii nieporównanie większa niż w technologii, gdyż konstruktor–Natura nie może zmieniać produkowanych przez się modeli z roku na rok. Istota jednak zjawiska, to jest osobliwy wpływ czynnika „niepraktycznego; nieistotnego”, „ateleologicznego”, na kształt i rozwój osobniczy istot żywych i produktów technologii daje się wykryć i sprawdzić na olbrzymiej liczbie dowolnie wybranych przykładów.

Można by odnaleźć inne, jeszcze mniej rzucające się w oczy podobieństwa obu wielkich drzew ewolucyjnych. Tak np. znane jest w bioewolucji zjawisko mimikry, to jest upodobniania się jednych gatunków do drugich, kiedy się to okazuje dla „imitatorów” korzystne. Niejadowite owady przypominać mogą do złudzenia gatunki odległe, ale groźne, a nawet „udają” tylko jedną część ciała jakiejś istoty, nic już z owadami nie mającej wspólnego — myślę tu o niesamowitych „kocich oczach” na skrzydłach pewnych motyli. Analogie mimikry można odkryć także w technoewolucji. Lwia część ślusarstwa i kowalstwa XIX–wiecznego powstała pod znakiem imitowania form roślinnych (żelazo konstrukcji mostowych, poręczy, latarni, sztachet, nawet „korony” na kominach starych lokomotyw „udawały” motywy roślinne). Przedmioty codziennego użytku takie, jak wieczne pióra, zapalniczki, lampy, maszyny do pisania, wykazują w naszych czasach często znamiona „opływowości”, udając formy wykształcone w przemyśle lotniczym, w technice wielkich szybkości. Co prawda tego rodzaju mimikrze brak głębokich uzasadnień jej biologicznego odpowiednika, mamy raczej do czynienia z wpływaniem technologii kluczowych na podrzędne, wtórne, poza tym i moda ma tu niejedno do powiedzenia. Zresztą, wykryć, w jakiej mierze dany kształt determinowała podaż konstruktorska, a w jakiej — nabywczy popyt, najczęściej nie można. Mamy tu bowiem do czynienia z procesami kołowymi, w których przyczyny stają się skutkami, a skutki — przyczynami, gdzie działają liczne sprzężenia zwrotne dodatnie i ujemne: organizmy żywe w biologii czy kolejne produkty przemysłowe w cywilizacji technicznej są tylko drobnymi cząstkami owych procesów nadrzędnych.

Stwierdzenie to wyjawia zarazem genezę podobieństwa obu ewolucji. Obie są procesami materialnymi o prawie takiej samej ilości stopni swobody i zbliżonych prawidłowościach dynamicznych. Procesy te zachodzą w układzie samoorganizującym się, którym jest i cała biosfera Ziemi, i całokształt technicznych działań człowieka — a układowi takiemu jako całości właściwe są zjawiska „postępu”, to jest wzrostu sprawności homeostatycznej, która zmierza do ultrastabilnej równowagi jako do celu bezpośredniego*.

Sięganie do przykładów biologicznych okaże się pożyteczne i płodne także w dalszych naszych rozważaniach. Oprócz podobieństw jednak cechują obie ewolucje także daleko idące różnice, których zbadanie może ukazać zarówno ograniczenia i ułomności tak rzekomo doskonałego Konstruktora, jakim jest Natura, jak i niespodziewane szansę (ale i niebezpieczeństwa), jakimi brzemienny jest lawinowy rozwój technologii w rękach człowieka. Powiedziałem „w rękach człowieka”, ponieważ nie jest ona (na razie przynajmniej) bezludna, całość stanowi dopiero „uzupełniona ludzkością”, i tutaj tkwi różnica może najistotniejsza: bioewolucja jest bowiem ponad wszelką wątpliwość procesem amoralnym, czego o technologicznej powiedzieć niepodobna.


Różnice

1.

 

Pierwsza różnica obu naszych ewolucji jest genetyczna i dotyczy pytania o siły sprawcze. „Sprawcą” bioewolucji jest Natura, technologicznej — Człowiek, Wyjaśnienie „startu” bioewolucji nastręcza po dziś dzień największe kłopoty. Problem powstania życia zajmuje w naszych rozważaniach poważne miejsce, ponieważ rozwikłanie go będzie czymś więcej od ustalenia przyczyn określonego faktu historycznego, odnoszącego się do dalekiej przeszłości Ziemi. Nie chodzi nam o ów fakt sam w sobie, lecz o jego konsekwencje jak najbardziej aktualne dla dalszego rozwoju technologii. Rozwój jej doprowadził do sytuacji, w której dalsza droga nie będzie możliwa bez dokładnej wiedzy o zjawiskach nadzwyczaj złożonych — tak złożonych, jak życie. I nie w tym także rzecz, abyśmy mieli „imitować” żywą komórkę. Nie imitujemy mechaniki lotu ptaków, a przecież latamy. Nie naśladować pragniemy, lecz zrozumieć. I właśnie próby „konstruktorskiego” zrozumienia biogenezy napotykają ogromne trudności.

Tradycyjna biologia przywołuje, jako kompetentnego sędziego sprawy, termodynamikę. Ta powiada, że typowy jest bieg zjawisk od większej ku mniejszej złożoności. Powstanie życia było procesem odwrotnym. Jeśli nawet przyjmiemy za prawo ogólne hipotezę o istnieniu „progu minimalnej komplikacji”, po której przekroczeniu system materialny może nie tylko zachowywać aktualną organizację wbrew zewnętrznym zakłóceniom, ale nawet przekazywać ją, nie zmienioną, organizmom potomnych, to taka hipoteza wcale nie stanowi wyjaśnienia genetycznego. Kiedyś bowiem jakiś organizm musiał pierwej ów próg przekroczyć. Otóż nadzwyczaj doniosła jest kwestia, czy stało się to za sprawą tak zwanego przypadku, czy też przyczynowej konieczności? Innymi słowy, czy „start” życia był zjawiskiem wyjątkowym (jak główna wygrana w loterii), czy typowym (jak przegrana na niej)?

Biologowie, zabierający głos w sprawie samorództwa życia, powiadają, że musiał to być proces stopniowy, złożony z szeregu etapów, przy czym urzeczywistnienie każdego kolejnego etapu na drodze do powstania prakomórki posiadało własne, określone prawdopodobieństwo. Powstanie aminokwasów w pierwotnym oceanie pod wpływem elektrycznych wyładowań było na przykład wcale prawdopodobne; powstanie z nich peptydów — nieco mniej, ale obarczone przecież sporą szansą ziszczenia; spontaniczna natomiast synteza fermentów, tych katalizatorów życia, sterników jego reakcji biochemicznych stanowi — w takim ujęciu — przypadek nader niezwykły (chociaż dla powstania życia konieczny). Tam, gdzie rządzi prawdopodobieństwo, mamy do czynienia z prawidłowościami statystycznymi. Termodynamika właśnie reprezentuje taki typ praw. Z jej punktu widzenia woda w garnku, postawionym na ogień, zagotuje się, ale nie na pewno. Istnieje możliwość zamarznięcia owej wody na ogniu, wyrażalna co prawda szansą astronomicznie nikłą. Otóż, argumentacja takiego typu, że zjawiska najbardziej nawet termodynamicznie nieprawdopodobne zdarzają się w końcu zawsze, byle tylko czekać dostatecznie cierpliwie, ewolucja zaś życia mi; „ dosyć „cierpliwości”, ponieważ trwała miliardy lat, argumentacja taka! brzmi przekonywająco, dopóki nie weźmiemy jej na warsztat matematyczny. Owszem: termodynamika może przełknąć nawet spontaniczne powstanie białek w roztworach aminokwasów, ale na samorództwo fermentów się nie godzi. Gdyby cała Ziemia była oceanem—roztworem białkowym, gdyby miała promień 5 razy większy niż w rzeczywistości, jeszcze by tej masy ni wystarczyło dla przypadkowego powstania takich ściśle wyspecjalizowanych fermentów, jakie są dla uruchomienia życia niezbędne. Ilość możliwych! fermentów jest większa od ilości gwiazd w całym Wszechświecie. Gdyby białka w pierwotnym oceanie miały czekać na ich spontaniczne powstanie] mogłoby to z powodzeniem trwać całą wieczność. Tak zatem, dla wyjaśnienia] realizacji pewnego etapu biogenezy, trzeba uciec się do postulowania zjawiska nadzwyczaj nieprawdopodobnego — właśnie owej „głównej wygranej” na! kosmicznej loterii.

Powiedzmy sobie szczerze: gdybyśmy wszyscy, wraz z uczonymi, byli] rozumnymi robotami, a nie istotami z krwi i kości, to uczonych skłonnych] przyjąć taki, probabilistyczny wariant hipotezy o powstaniu życia można by! policzyć na palcach jednej ręki. To, że jest ich więcej, wynika nie tyle z powszechnego przekonania o jej prawdziwości, co z tego prostego faktu, żel żyjemy, sami więc stanowimy dowodny, choć pośredni argument na rzecz biogenezy. Bo dwa, albo i cztery miliardy lat, to dosyć dla powstania] gatunków i ich ewolucji, ale nie dla stworzenia żywej komórki — drogą powtarzających się, ślepych „ciągnień” ze statystycznego worka wszechmożliwości.

Sprawa w takim ujęciu jest nie tylko niewiarygodna z punktu widzenia — metodologii naukowej (która zajmuje się zjawiskami typowymi, a nie losowymi o posmaku nieobliczalności), ale stanowi zarazem całkiem jednoznaczny wyrok, skazujący na niepowodzenie wszelkie próby „inżynierii życia czy choćby tylko „inżynierii systemów bardzo złożonych”, skoro powstaniem ich rządzi nadzwyczaj rzadki przypadek.

Całe szczęście, że ujęcie to jest fałszywe. Wynika ono stąd, że znamy tylko dwa rodzaje systemów: bardzo proste, typu budowanych przez nas dotąd maszyn, i niezmiernie skomplikowane, jakimi są wszystkie istoty żywe. Brak wszelkich ogniw pośrednich sprawił, że nazbyt kurczowo trzymaliśmy się wykładni termodynamicznej zjawisk, nie uwzględniającej stopniowego wynikania praw systemowych w układach dążących do stanu równowagi. Jeżeli ten stan jest tak wąski, jak w przypadku zegara, i równoznaczny z zatrzymaniem się jego wahadła, brak nam materiału dla ekstrapolacji na systemy o wielu możliwościach dynamicznych, jak planeta, na której rozpoczyna się biogeneza, albo jak laboratorium, w którym uczeni konstruują samoorganizujące się układy.

Układy takie, dziś jeszcze stosunkowo proste, stanowią właśnie poszukiwane ogniwa pośrednie. Wynikanie ich, na przykład pod postacią organizmów żywych, nie jest żadną „główną wygraną na loterii przypadku”, lecz stanowi manifestowanie się koniecznych stanów równowagi dynamicznej w obrębie systemu obfitującego w bardzo wiele różnorodnych elementów i tendencji. Tak zatem procesy samoorganizacji odznaczają się nie wyjątkowością, ale typowością, a powstanie życia jest zaledwie jednym z wielu przejawów pospolitego w Kosmosie procesu organizacji homeostatycznej. Termodynamicznego bilansu Wszechświata w niczym to nie narusza, gdyż jest to bilans globalny, dopuszczający mnóstwo takich zjawisk, jak na przykład powstawanie pierwiastków ciężkich (więc bardziej złożonych) z lekkich (więc prostszych).

Tak zatem hipotezę typu „Monte Carlo”, kosmicznej ruletki, stanowiącą naiwne metodologiczne przedłużenie rozumowania opartego na znajomości elementarnie prostych mechanizmów, zastępuje teza „panewolucjonizmu kosmicznego”, która z istot skazanych na bierne oczekiwanie nadzwyczajnych trafów zmienia nas w konstruktorów, zdolnych do dokonywania wyboru spośród oszałamiającego mrowia możliwości, zawartych w ogólnikowej na razie dyrektywie budowania układów samoorganizujących się o coraz to większej komplikacji.

Osobna jest sprawa, jak przedstawiać się może częstość występowania w Kosmosie owych postulowanych „parabiologicznych ewolucji” — i tego, czy ich zwieńczeniem koniecznym bywa powstanie psychiki w naszym, ziemskim rozumieniu. Ale jest to temat dla osobnych rozważań, wymagających przyciągnięcia obszernego materiału faktycznego z zakresu obserwacji astrofizycznych.

Wielki Konstruktor, Natura, dokonuje od miliardoleci swych eksperymentów, wywodząc z raz na zawsze danego materiału (to jednak także pytanie…) wszystko, co jest możliwe. Człowiek, syn matki Natury i ojca Przypadku, podglądając tę niezmożoną działalność, stawia od wieków pytanie o sens owej kosmicznej, śmiertelnie poważnej, bo ostatecznej zabawy. Zapewne — daremnie, jeśliby miał na zawsze pozostać pytającym. Inna rzecz, jeżeli sam sobie zaczyna odpowiadać, przejmując od Natury jej zawiłe arkana i na własny obraz i podobieństwo wszczynając Ewolucję Technologiczną.


2.

 

Druga różnica obu rozpatrywanych ewolucji jest metodyczna i dotyczy pytania „w jaki sposób”. Ewolucja biologiczna dzieli się na dwie fazy.

Pierwsza obejmuje okres od „startu” z materii martwej do wyniknięcia wyraźnie odgraniczonych od otoczenia żywych komórek. Podczas kiedy prawidłowości ogólne i liczne konkretne przebiegi ewolucji w jej fazie drugiej, powstawania gatunków, znamy wcale dobrze, o tym okresie wstępnym nie możemy powiedzieć właściwie nic pewnego. Okres ten był długo niedoceniany, zarówno co się tyczy jego rozpiętości czasowej, jaki zachodzących w nim zjawisk. Dziś sądzimy, że obejmował co najmniej połowę całego trwania ewolucji, to jest około dwu miliardów lat, a mimo to niektórzy specjaliści skarżą się na jego krótkość. Rzecz w tym, że wtedy właśnie skonstruowana została komórka, elementarna cegiełka budulca biologicznego, taka sama w swym schemacie głównym u trylobitów sprzed miliarda lat, co u współczesnego rumianku, stułbi, krokodyla czy człowieka. Najbardziej zdumiewający i właściwie niepojęty jest uniwersalizm tego budulca. Komórka pantofelka, mięśnia ssaków, liścia roślinnego, gruczołu śluzowego ślimaka czy węzła brzusznego owada posiada te same układy podstawowe, jak jądro, z całym jego doprowadzonym do granic możliwości molekularnej mechanizmem przekazywania informacji dziedzicznej, jak enzymalny układ mitochondriów, jak aparat Golgiego, i w każdej zawarta jest potencja dynamicznej homeostazy, wybiórczej specjalizacji i zarazem hierarchicznej budowy wielokomórkowców. Jedną z podstawowych prawidłowości bioewolucji jest doraźność jej działania, każda bowiem zmiana służy bezpośrednio aktualnym potrzebom przystosowawczym; ewolucja nie może dokonywać zmian takich, które byłyby tylko przygotowawczym wstępem do innych, nadejść mających za miliony lat, ponieważ nic o tym, co za miliony lat będzie, „nie wie”, ponieważ jest konstruktorem ślepym, działającym metodą „prób i błędów”. Nie może też ona, jak inżynier, „zatrzymać” niesprawnej maszyny życia, aby po gruntownym przemyśleniu głównego szkieletu konstrukcyjnego, za jednym zamachem wziąć się do radykalnej jego przebudowy.

Tym bardziej właśnie zdumiewa nas i poraża jej „wstępna dalekowzroczność”, którą wykazała, stwarzając w introdukcji do wieloaktowego dramatu rodzajów budulec o nieporównywalnej z niczym wszechstronności i plastyczności. Ponieważ, jak powiedzieliśmy, nie może ona dokonywać nagłych, radykalnych rekonstrukcji, wszystkie mechanizmy dziedziczności, jej ultra—stabilność wraz z ingerującym w nią losowym elementem mutacji (bez których nie byłoby zmiany, więc rozwoju), rozdział płci, potencje rozrodcze, i nawet te właściwości tkanki żywej, które z najwyższą wyrazistością przejawiają się w ośrodkowym układzie nerwowym, wszystkie one włożone już zostały niejako w komórkę archeozoiczną przed miliardami lat. I taką dalekosiężność przewidywania wykazał Konstruktor bezosobowy, bezmyślny, troszczący się pozornie tylko o jak najbardziej momentalny stan rzeczy, o przetrwanie danej, chwilowej generacji praorganizmów — jakichś mikroskopijnych kropelek śluzowo—białkowych, które umiały tylko jedno: trwać w płynnej równowadze procesów fizykochemicznych i dynamiczną strukturę tego trwania przekazywać następnym!

O pradramatach tej fazy, przygotowawczej względem właściwej ewolucji gatunków, nie wiemy nic, nie pozostawiła żadnych, ale to żadnych śladów. Jest zupełnie możliwe, że w owych milionoleciach powstawały kolejno i ginęły formy prażycia, najzupełniej różne zarówno od współczesnych, jak i najstarszych kopalnych. Być może, dochodziło do wielokrotnego powstawania większych „prawie—żywych” konglomeratów, które rozwijały się przez czas jakiś (mierzony zapewne znowu milionami lat), i dopiero na dalszym etapie walki o byt twory te ulegały nieubłaganemu wyparciu ze swoich nisz ekologicznych przez sprawniejsze, bo bardziej uniwersalne. Oznaczałoby to, teoretycznie możliwą, prawdopodobną nawet, wstępną różnorodność i rozbieżność dróg, na które wstępowała samoorganizująca się materia, z nieustającą eksterminacją jako ekwiwalentem myśli planującej finalny uniwersalizm. I zapewne ilość konstrukcji, które uległy zagładzie, tysiące razy przewyższa garstkę tych, które ze wszystkich prób wyszły zwycięsko.


Дата добавления: 2021-01-21; просмотров: 50; Мы поможем в написании вашей работы!

Поделиться с друзьями:






Мы поможем в написании ваших работ!