Nowy Linneusz, czyli o systematyce



 

Na wstępie jedno wyjaśnienie. Chcemy zajrzeć w przyszłość; przez to zmuszeni jesteśmy przyjąć, że wiedza współczesna jest nikła wobec tej z następnych tysiącleci. Taki punkt widzenia może się wydać niefrasobliwym aż do nonszalancji lekceważeniem dwudziestowiecznej nauki. Tak nie jest. Ponieważ cywilizacja istnieje od kilkunastu tysięcy lat, a my chcemy domyślić się, z ryzykiem zupełnego fiaska, co będzie w czasie co najmniej tak samo odległym od dzisiaj, żadnego z obecnych osiągnięć nie uznamy za szczytowe. Z wysokości, na jaką musimy się wzbić, rewolucja cybernetyczna jest tylko o jeden krok oddalona od neolitycznej, a nieznany, anonimowy wynalazca zera od Einsteina. Powtarzam „musimy”, „chcemy”, aby podkreślić, że inaczej, tj. z innej perspektywy, niczego się w tej myślowej wyprawie nie da dokonać. Można taki wyniesiony nad przeszłość i współczesność punkt widzenia uznać za uzurpację bez podstaw i tego, kto zajmie podobne stanowisko, doskonale rozumiem. Gdybym je podzielał, musiałbym jednak milczeć.

Pozostaje jeszcze praktyczna trudność wykładu. Będę musiał po kolei mówić o rzeczach, które należałoby przedstawiać jednocześnie. Zamiarem moim nie jest bowiem wyliczenie katalogowe „przyszłych wynalazków”, ale ukazanie ogólnych możliwości, bez technicznego opisywactwa (które dopiero byłoby prawdziwie pustym uroszczeniem). Ogólnych, ale nie ogólnikowych, bo w określony sposób determinujących oblicze przyszłości. Nie powiemy nigdy, że będzie tak a tak, a jedynie, że może być tak a tak, ponieważ nie jest to utwór fantastyczny, lecz zbiór, niejednakowo uzasadnionych, hipotez. Łączą się one w całość, której nie da się jednak opisać naraz. Z taką trudnością boryka się fizjolog, pragnący zawrzeć w podręczniku wiedzę o działaniu organizmu. Omawia po kolei funkcje oddychania, krążenia krwi, przemiany podstawowej itp. Sytuacja jego jest o tyle korzystna, że podręczniki pisze się od dawna i taki podział przedmiotu, jakkolwiek byłby problematyczny, uświęciła tradycja. Ja jednak nie opisuję niczego, albo prawie niczego, co istnieje, i nie mogę się odwołać ani do modeli poglądowych (znów z nielicznymi wyjątkami), ani do podręczników traktujących o przyszłości, bo ich nie znam. Tak więc zmuszony jestem stosować klasyfikację arbitralną; pewne sprawy i problemy w związku z tymi kłopotami powtarzam po dwa, a nawet po trzy razy, a czasem omawiam oddzielnie coś, co należałoby omówić łącznie z innymi zagadnieniami, ale nie umiałem tego zrobić.

Po tych usprawiedliwieniach przedstawię „systematykę przedmiotu”. Ma nam odtąd służyć za nić przewodnią. Nazwy, jakich użyję, mają charakter roboczy — stanowią skróty, ułatwiające przegląd rozpatrywanych dziedzin i nic ponadto. Dlatego zresztą słowo „systematyka” umieściłem w cudzysłowie. Wszystko, co tylko człowiek lub inna rozumna istota może zdziałać, obejmiemy nazwą „pantokreatyki”. Jest to zdobywanie informacji i jej użytkowanie w określonym celu. Podział ten istnieje w pewnej mierze i dziś, odpowiada mu oddzielenie nauki od technologii. W przyszłości stan o tyle się zmieni, że zbieranie informacji ulegnie zautomatyzowaniu. Układy informacjozbiorcze nie będą decydować o kierunkach działania; one są jak młyn, dostarczający mąki; co z tej mąki powstanie, jest rzeczą piekarza (tj. technologa). Ale o tym, jakie zboże sypać w kamienie młyńskie, decyduje nie tylko i nie tyle piekarz, ile zarządca młyna: tym zarządcą będzie nauka. Sam przemiał ziaren — to zdobywanie informacji. Jak można go sobie wyobrazić, powiemy osobno.

Ta część pantokreatyki, która zajmuje się użytkowaniem ‘informacji, powstała ze skrzyżowania ogólnej teorii systemów fizycznych i matematycznych, dzieli się na dwie dziedziny. Dla skrótu, a także dla pewnej poglądowości, pierwszą z nich nazwiemy Imitologią, a drugą — Fantomologią. Obie one częściowo pokrywają się zakresami. Można by naturalnie próbować pewnego uściślenia, tak np. abyśmy sobie powiedzieli, że imitologia jest konstruktorstwem, opartym o takie matematyki” o takie algorytmy, jakie można wyróżnić w Naturze, natomiast fantomologia jest wcielaniem w byt obiektywny matematycznych struktur, którym nic w Przyrodzie nie odpowiada. Ale to już zakłada, że Natura jest zasadniczo matematyczna; nie chcemy przyjmować takich założeń. Ponadto zakłada to uniwersalizm algorytmizacji, wysoce niepewny. Dlatego rozsądniej jest definicji naszych nie dookreślić.

Imitologia to stadium wcześniejsze pantokreatyki, wywodzące się z praktykowanego już dzisiaj modelowania zjawisk realnych w teoriach naukowych, maszynach cyfrowych itp. Obejmuje ona zarówno inicjowanie materialnych procesów prawdopodobnych (gwiazda, wybuch wulkanu), jak i nieprawdopodobnych (stos atomowy, cywilizacja). Imitolog doskonały to ktoś, kto potrafi powtórzyć dowolne zjawisko Natury, bądź takie zjawisko, jakiego wprawdzie Natura spontanicznie raczej nie wytwarza, ale wytworzenie jego czyni możliwością realną. Dlaczego nawet zbudowanie maszyny nazywam działalnością naśladowczą, także wyjaśnimy osobno.

Między imitologia a fantomologia nie ma ostrej granicy. Obejmuje ona, jako późniejsza, wyższa faza imitologii, stwarzanie procesów coraz bardziej nieprawdopodobnych, aż do całkowicie niemożliwych, tj. takich, które w żadnych okolicznościach zajść nie mogą, ponieważ sprzeczne są z prawami Natury. Wydaje się, że to jest klasa pusta, bo wszak nie można zrealizować nierealizowalnego. Aczkolwiek tylko w przybliżeniu i bardzo prymitywnie, postaramy się ukazać, że ta „niemożliwość” nie musi być absolutna. Teraz zaś wskażemy tylko, jak można sobie wyobrazić pierwszy krok w stronę fantomologii. Model atomu ma służyć do poznania oryginału, tj. Natury. Zbudowaliśmy go w tym celu. Jeśli nie przystaje do Natury, uważamy, że jest bez wartości. Tak jest dzisiaj. Strategię można jednak zmienić. Model ów można użyć do innych celów: uczynić z modelu atomu, który jest całkiem inny od prawdziwego atomu, element budowlany „innej materii”, odmiennej od prawdziwej.


Modele i rzeczywistość

 

Modelowanie jest naśladowaniem Natury, uwzględniającym nieliczne jej własności. Dlaczego tylko nieliczne? Przez naszą nieumiejętność? Nie; przede wszystkim dlatego, ponieważ musimy się bronić przed nadmiarem informacji. Taki nadmiar może zresztą oznaczać jej niedostępność. Malarz maluje obrazy, ale chociaż posiada usta i możemy z nim rozmawiać, nie dowiemy się, jak on to robi. O tym, co się dzieje w jego mózgu, gdy maluje, sam nic nie wie. Informacja o tym znajduje się w jego głowie, ale niedostępna. Modelując, trzeba upraszczać: maszyna, która potrafi namalować bardzo mierny obraz, powie, nam może więcej o materialnych, tj. mózgowych podstawach malarstwa, aniżeli „model doskonały” artysty, którym jest jego brat — bliźniak. Praktyka modelarska zakłada wybór pewnych zmiennych i rezygnację z uwzględnienia innych. Tożsamość modeli i oryginału zachodziłaby, gdyby procesy obu się pokrywały. Do tego nie dochodzi. Rezultaty rozwoju modelowego różnią się od rzeczywistego. Na tę różnicę mogą się składać trzy czynniki: to, co jest uproszczeniem modelu względem oryginału, to, co jest własnością modelu, obcą oryginałowi, i wreszcie to, co stanowi nieokreśloność samego oryginału. Gdy imitujemy żywy mózg elektromózgiem, musimy, oprócz sieci elektrycznej, odwzorowującej sieć neuronową, uwzględnić takie zjawisko, jak pamięć. Żywy mózg nie ma osobnego zbiornika pamięci. Prawdziwe neurony są uniwersalne — pamięć jest „rozsiana” po całym mózgu. Nasza sieć elektryczna takich zdolności nie wykazuje. Musimy zatem podłączyć do elektromózgu specjalne zasobniki pamięci (np. ferromagnetycznej). Poza tym prawdziwy mózg wykazuje pewną „przypadkowość”, nieobliczalność działania, a sieć elektroniczna — nie. Co robi cybernetyk? Wbudowuje do modelu „generator akcydentalności”, który włączając się, wysyła losowo wybierane sygnały w głąb sieci. Taka losowość została spreparowana z góry: to dodatkowe urządzenie korzysta z tablic liczb losowych lub tp.

Uzyskaliśmy więc coś jakby analog „nieobliczalności”, „wolnej woli!’. Po tych zabiegach podobieństwo parametrów na wyjściach obu systemów, nerwowego i elektrycznego, wzrosło. Ale podobieństwo wzrosło tylko w odniesieniu do zestawianych z sobą stanów „wejść” i „wyjść”. Podobieństwo wcale nie rośnie, ale, przeciwnie, maleje, jeśli oprócz dynamicznej relacji „wejścia”–”wyjścia” uwzględnić całą strukturę obu systemów. (Czyli, mówiąc inaczej, jeżeli uwzględnimy większą ilość zmiennych). Elektromózg ma teraz wprawdzie „wolę” i „pamięć”, ale prawdziwy mózg nie ma ani generatora akcydentalności, ani osobnego zasobnika pamięciowego. Im bardziej zatem model ten zbliża się do oryginału w przedziale pewnych imitowanych zmiennych, tym bardziej oddala się od niego w zakresie innych. Gdybyśmy jeszcze chcieli uwzględnić zmienną pobudliwość neuronów, warunkowaną istnieniem jej progu, przy czym organizm realizuje to samym biochemizmem przemian, musielibyśmy każdy przełączający element („neuristor”), czyli odpowiednik neuronu, zaopatrzyć w osobny układ elektryczny. Itd.* Otóż, zmienne modelu, których zjawisko modelowane nie wykazuje, uznajemy za nieistotne. Jest to szczególny wypadek ogólnego sposobu zbierania — informacji, który zawsze zakłada wstępny wybór. Na przykład dla zwykłego rozmówcy trzaski w telefonie są „szumem”, a dla inżyniera łączności, który bada linię, informacją może być właśnie ten szum (jest to przykład zaczerpnięty z Ashby’ego).

Gdybyśmy zatem chcieli wymodelować jakiekolwiek zjawisko, uwzględniając jego wszystkie zmienne (zakładamy na chwilę, że to możliwe), musielibyśmy zbudować układ bogatszy od oryginału o te dodatkowe zmienne, które są właściwe samemu układowi modelującemu, ale których oryginał nie posiada. Dlatego, dopóki ilość zmiennych jest mała, stosowanie modelowania cyfrowego okazuje się płodne. Przy zwiększaniu ich liczby metoda ta rychło trafia na kres stosowalności. Dlatego ten sposób modelowania musi ustąpić innemu.

Teoretycznie najoszczędniejsze jest modelowanie zjawiska przez drugie takie samo zjawisko. Ale czy to możliwe? Wygląda na to, zęby aby wymodelować człowieka, trzeba go sporządzić; aby wymodelować bioewolucję, trzeba powtórzyć ją na planecie jak Ziemia. Najdoskonalszym modelem jabłka jest drugie jabłko, a Kosmosu — drugi Kosmos.

Zakrawa to na reductio ad absurdum imitologicznej praktyki, ale nie spieszmy się z wydaniem takiego wyroku.

Kluczowe pytanie brzmi tak: czy istnieje coś, co, nie będąc wiernym (modelowym) powtórzeniem zjawiska, zawiera więcej informacji aniżeli ono samo? Ależ oczywiście, że tak. Jest to teoria naukowa. Obejmuje całą klasę zjawisk; mówi o każdym, a zarazem o wszystkich. Oczywiście, teoria nie uwzględnia wielu zmiennych danego zjawiska, ale one nie są, ze względu na postawiony cel, istotne.

Tu jednak nowa trudność: zapytajmy, czy teoria zawiera tylko tyle informacji, ileśmy w nią sami włożyli (tworząc ją w oparciu o fakty obserwacyjne i o inne teorie, np. teorię pomiaru), czy też może zawierać więcej informacji? To niemożliwe? A przecież na podstawie teorii fizycznej próżni teoria kwantowa pól przewidziała szereg zjawisk. Obok teorii rozpadu beta zrodziły się wyniki w teorii nadciekłości (płynnego helu), a także teorii ciała stałego. Jeżeli, ogólnie, teoria ma przewidzieć zjawisko X, a potem się okazuje, że wydedukowane z niej inne jeszcze zjawiska, o których istnieniu niceśmy dotąd nie wiedzieli, także występują, skądże właściwie wzięła się w niej ta „dodatkowa” informacja?

Wzięła się stąd, że w świecie, najogólniej mówiąc, panuje spójność zmian. Z ich sprzężenia. „Domyśliliśmy się” jednego, a to jedno „pociągnęło za sobą” inne.

To przemawia do przekonania, ale jak tam właściwie jest z bilansem informacyjnym? Włożyliśmy do teorii x bitów informacji, a uzyskujemy x+n? Czyżby to znaczyło, że, jeśli układ jest dostatecznie złożony (jak mózg), może stwarzać informację dodatkową — większą od tej, jaką posiadał w poprzednim momencie, i to bez jej dopływu z zewnątrz? Ależ to byłoby istne informacyjne perpetuum mobile!

Niestety, tego nie można rozstrzygnąć w oparciu o współczesną teorię informacji. Ilość informacji jest tym większa, im mniejsze było prawdopodobieństwo nadejścia określonego sygnału. Z czego wynika, że jeśli przyjdzie wiadomość, że gwiazdy są zbudowane z ementalera, ilość informacji jest wprost olbrzymia, ponieważ przybycie takiego sygnału było niesłychanie mało prawdopodobne. Tu wszakże fachowiec zarzuci nam słusznie, żeśmy pomieszali dwa różne rodzaje informacji: selektywną, tj. wynikającą ze zbioru możliwych sygnałów (gwiazdy z wodoru, z entelechii, z mopsiny, z sera itp.), która nie ma nic wspólnego z prawdziwością, tj. odpowiedniością informacji względem pewnego zjawiska, oraz informację strukturalną, która stanowi odwzorowanie sytuacji. Tym samym sensacyjna wieść o serowaceniu gwiazd zawiera mnóstwo informacji selektywnej i zero strukturalnej, ponieważ nieprawdą jest, jakoby gwiazdy były z sera. Doskonale. Weźmy zatem teorię próżni fizycznej. Wynika z niej, że rozpad beta zachodzi tak a tak (co jest prawdą), jak również, że nabój elektronu jest nieskończenie wielki (co nie jest prawdą). Pierwszy rezultat jest wszakże tak cenny dla fizyka, że z lichwą okupuje nieprawdziwość drugiego. Teorii informacji jednak ten wybór fizyka nie obchodzi, ponieważ nie uwzględnia ona wartości informacji, także w postaci swej strukturalnej. Ponadto, żadna teoria nie istnieje „sama”, nie jest „suwerenna”, ale częściowo wynika z innych, a częściowo się z nimi łączy. Tak więc ilość zawartej w niej informacji jest bardzo trudno zmierzyć, bo np. informacja zawarta w słynnej formule E =m*c2 „dostaje się” do tej formuły z całego mnóstwa innych formuł i teorii.

Może jednak tylko dziś potrzebne są teorie i modele zjawisk? Może, zapytany, mędrzec z innej planety wręczyłby nam w milczeniu strzęp leżącej na ziemi, starej zelówki, dając do zrozumienia, że wszystką prawdę Wszechświata da się wyczytać z tego kawałka materii?

Zatrzymajmy się na chwilę przy tej starej zelówce. Historyjka może mieć zabawne konsekwencje. Weźmy równanie 4+x = 7. Mało pojętny uczeń nie wie, jak dobrać się do wartości x, chociaż ten wynik już „siedzi” w równaniu, tyle że ukryty przed jego zamglonym okiem i „sam” się ukaże po dokonaniu elementarnego przekształcenia. Spytajmy zatem, jako prawi herezjarchowie, czy aby nie jest tak samo z Naturą? Czy Materia nie ma aby czasem „wpisanych w siebie” wszystkich swych potencjalnych przekształceń (więc np. tego, że możliwa jest budowa gwiazd, kwantolotów, maszyn do szycia, róż, jedwabników i komet)? Wtedy, wziąwszy podstawową cegiełkę Natury, atom wodoru, można by z niego „wywieść dedukcyjnie” wszystkie te możliwości (skromnie zaczynając od możliwości syntezy stu pierwiastków, a kończąc na możliwości budowania układów trylion razy bardziej uduchowionych od człowieka). Jak również wywieść to, co nierealizowalne (słodką sól kuchenną NaCl, gwiazdy o średnicy kwadryliona mil, itp.). W tym ujęciu materia posiada założone w siebie wszystkie swe możliwości na równi ze swymi niemożliwościami (zakazami), tylko my nie umiemy rozszyfrować jej „kodu”. Materia byłaby więc właściwie tym samym, czym jest zadanie matematyczne, bo my, jak ów niezdolny uczeń, nie potrafimy wydobyć z niej „całej informacji”, chociaż ona się już tam mieści. To, cośmy powiedzieli, nie oznacza nic innego, jak tylko ontologię tautologiczną…


Plagiaty i kreacje

 

Co oznaczało horrendum, które ważyliśmy się wypowiedzieć? Ni mniej, ni więcej, że z atomu można „wyczytać” jego „potencję kosmiczną”, „ewolucyjną”, „cywilizacyjną” i w ogóle wszelką możliwą. Nie było to powiedziane serio, rzecz jasna. Jak dotąd, właściwości przejawianych przez sól kuchenną nie potrafimy wywieść z atomów sodu i chloru wziętych z osobna. Niektóre, tak; ale nasza nazwana tak uczenie „ontologia tautologiczną” jest najwyżej projektem budowy innego świata niż nasz, w którym „wszystkiego” z elementarnej cegiełki materii wywieść niepodobna. Już bardziej realne wydaje się podejście następujące: Czy nie można uzyskać końcowego rezultatu procesów naturalnych, nie poprzez dokładne splagiowanie tego, jak to uczyniła Natura, ale przez „boczne wejście” w nurt owych procesów? Wówczas, wychodząc z pozycji całkiem innych aniżeli te, jakie akompaniowały startowi Natury, można by po pewnej ilości etapów dojść do wyniku tożsamego z jej wynikiem.

Przykład prymitywny. Potrzebny jest wstrząs sejsmiczny skorupy ziemskiej. Zamiast „urządzać” wulkany, itp., jak to czyni Natura, wstrząs wywołujemy wybuchem ładunku trotylowego. Uzyskaliśmy wstrząs, jakiegośmy potrzebowali, ponieważ końcowe rezultaty zjawiska (serii zjawisk) nie są jednoznacznie określane całym łańcuchem skutków i przyczyn, jaki do owego rezultatu końcowego doprowadzi.

Przykład mniej prymitywny. Grzybek Penicilium notatum wytwarza penicylinę. Zamiast hodować grzybki, ekstrahować z nich potrzebne ciała, itp., bierzemy pewne substancje proste i syntetyzujemy z nich penicylinę.

Przykład dość bliski realizacji. Największą ilość energii można uzyskać przy procesie anihilacji, tj. łączenia się materii z antymaterią. Antymateria, o ile wiemy, w naszej metagalaktyce nie występuje. Umiemy już stwarzać sztucznie niektóre jej cząstki. Gdybyśmy to mogli robić na skalę przemysłową, to przechowana (aby nie doszło do natychmiastowej reakcji anihilacyjnej) odpowiednio, np. w „butelkach magnetycznych”, antymateria byłaby najwydatniejszym paliwem dla kosmolotów. Interesujące, że w tym wypadku stwarza się pewien rodzaj materii, w Naturze zasadniczo nie występujący.

Przykład całkiem obecnie nierealny. W określonej części główki plemnika — w objętości rzędu trzech tysięcznych milimetra, znajduje się, „zakodowany” językiem molekuł chemicznych, plan konstrukcji mózgu człowieka, który powstałby z tego plemnika, po połączeniu go z jajem. Plan ów obejmuje „receptę produkcyjną” i „wytyczne realizacyjne”. W mikroskopijnej owej przestrzeni mieści się informacja o tym, c o ma być zrobione, jak to ma być zrobione, a wreszcie mechanizm, który wszystkiego dokona. Wyobraźmy sobie, że potrafimy pobudzić plemnik — a właściwie jajo (jest to wszystko jedno z punktu widzenia ilości informacji; zapłodnienie sprzyja heterozygotyczności populacyjnej i dlatego ewolucja wykształciła płci, ale można pobudzić jajo do dzieworództwa, odpowiednio na nie działając), do embriogenezy. Początkowo rozwija się cały płód, ale w pewnej fazie tego rozwoju usuwamy „zbędne” dla naszych celów części i dbamy o to tylko, by się wykształcił mózg. Tak uzyskany „preparat neuronowy” przenosimy do roztworu odżywczego, gdzie zrośnie się z innymi „preparatami”, czyli częściami mózgu, aż w rezultacie powstanie coś na kształt „sztucznego mózgu”, wytworzonego z tkanek naturalnych.

Spotykają nas, powiedzmy, zarzuty natury etycznej. Aby ich uniknąć, nie uruchamiamy rozwoju jaja ludzkiego, lecz tylko kopiujemy całą informację, cały zapis dziedziczny w nim zawarty. Wiemy dziś, przynajmniej w zasadzie, jak należy to uczynić. Jest to nieco podobne do „powielenia” matrycą albo do wykonania odbitki z kliszy fotograficznej. Rolę kliszy czy papieru spełnia syntetyzowany przez nas (więc nie pochodzący z organizmu) układ kwasów rybonukleinowych; jajo dostarcza tylko „instrukcji”, jak te kwasowe molekuły połączyć. A więc zdjęliśmy „odlew” z chromosomów jaja, niczym gipsowy odlew z rzeźby. I dopiero te nasze „sztuczne” chromosomy czynimy punktem wyjściowym rozwoju. Gdyby się i to komuś nie podobało, postąpimy jeszcze bardziej okólnie. Informację chromosomową jaja spiszemy na papierze, językiem symbolicznym chemii, zgodnie z nią zsyntetyzujemy chromosomy i tak uzyskane „jajo laboratoryjne” pójdzie „do produkcji” embriogenetycznej. Jak widać, postępowanie nasze zaciera różnicę między tym, co „naturalne”, a tym, co „sztuczne”. Modelowanie pozwala zatem przekroczyć granicę między działaniem plagiującym a kreacyjnym, ponieważ dokładna znajomość kodu dziedzicznego pozwala, naturalnie, wnosić w ów kod dowolne, zmiany. Można by nie tylko zaprogramować dowolnie kolor oczu dziecka, ale, w oparciu o dokładną znajomość „genowych kodów”, które w mózgu realizują określone „talenty”, masowo produkować „matryce uzdolnień”, i za ich pośrednictwem przez rodziców wybrane cechy (muzykalność, talent matematyczny, itd.) „wkomponowywać” w plazmę dziedziczną dowolnego jaja.

Widzimy, że znajomość całej drogi ewolucyjnej, którą przeszła Natura, aby ukształtować człowieka, jest dla nas zbyteczna. Niepotrzebne są nam milionowe informacje o poszczególnych etapach rozwojowych, o Sinantropie, o cywilizacjach mustierskich czy oryniackich; wyprodukowawszy „model” plemnika lub jaja, „równoważny” oryginałowi, uzyskamy genotyp doskonalszy od wszystkich oryginałów (przez komasowanie cennych genetycznie cech), przez co otwieramy sobie „boczne wejście” w proces powstawania ludzkiego organizmu. Po czym, ośmieleni, kolejno wytwarzamy modele coraz lepsze, aż dochodzimy do schematu chromosomowego bez genów wywołujących skłonność do schorzeń czynnościowych i organicznych, za to doskonale wyważonego pod każdym względem (cielesnym i duchowym). Nareszcie powodując mutacje pod kontrolą (tj. zmieniając dane przez Naturę kody dziedziczności, zmieniając budowę chemiczną poszczególnych genów), możemy uzyskać rozwój cech zupełnie dotąd w gatunku homo nie znanych (powstanie skrzeli, umożliwiających żywot pod wodą, powiększenie mózgu, itd.).

Nie zamierzaliśmy teraz poświęcać uwagi tej „autoewolucji” człowieka. Perspektywy jej, jak również krytykę rozwiązań ewolucyjnych, przedstawimy w ostatniej części książki. Chcieliśmy tu jedynie ukazać, w jaki sposób może działać Imitologia, współzawodniczka Natury.


Obszar imitologii

 

Człowiek stwarzał na ogół teorie alternatywne, wzajem się wykluczające. W biologii zwalczały się preformizm i epigeneza, teoria doboru naturalnego i dziedziczenia cech nabytych. W fizyce — determinizm i indeterminizm. Teorie takie wykluczają się na poziomie „niskim”, tj. milcząco zakładają, że jedna z nich jest „ostateczna”. Okazuje się zazwyczaj, że jedna z teorii była bliższa rzeczywistości, ale stanowiła jedynie dalszy krok na właściwej drodze, nie więcej.

W epoce zaawansowanej imitologii wszystko to będzie prehistorią nauki. Teoria „lepsza” to będzie taka, dzięki której zdołamy pokierować ewolucją, zmienić tempo i zakres regeneracyjnej potencji organizmu, orkiestrować cechy dziedziczne płodów i to okaże się możliwe dużo wcześniej, zanim nauczymy się np. stwarzać syntetycznie chromosomowy aparat jądra. Wszystkie nauki konstruują teorie, ale stosunek do nich jest w różnych ich gałęziach niejednolity. Pozorna doskonałość teorii astronomicznych wynika stąd, że izolacja systemów, jakie bada ta dziedzina, jest wyjątkowo wielka. Gdy jednak mamy spadek tej izolacji, jak w zadaniu o kilku wzajem na siebie wpływających ciałach, o rozwiązanie staje się trudno. „Przymierzankowy” charakter teorii widać szczególnie dobrze tam, gdzie zakres zjawisk obserwowanych jest znikomy wobec zakresu zjawiska (kosmogonia, biogeneza, planetogeneza). Natomiast w termodynamice np. lub w teorii chromosomowej wydaje się, że mamy do czynienia z czymś więcej, aniżeli z konfrontacją naszych domysłów z Naturą — że tamte teorie zawierają już niemal „najczystszą” prawdę.

Nie umiem powiedzieć, czy imitologia zniweluje takie różnice. W końcu stan obecny Kosmosu naprawdę mógł nadejść „z różnych stron”, tj. to, co obserwujemy, mogło powstać na szereg rozmaitych sposobów. Ale wiele jest jeszcze do odkrycia i nie warto brać na siebie dodatkowego ryzyka przez prorokowanie przyszłego rozwoju poszczególnych nauk.

Imitologia nie ma, jak wiemy, być „naśladownictwem doskonałym”, chyba że ktoś od niej tego zażąda. Wiemy, że ilość zmiennych, jakie będzie wprawiała w „nakręcane” przez siebie modele, ulegać będzie zmianom, zależnie od celu, jakiemu służyć ma ta modelarska produkcja. Istnieje, ze zwzględu na dany, określony cel, pewne optimum niezbędnej dla jego osiągnięcia informacji, które bynajmniej nie jest tym samym, czym tejże informacji maximum.

Według imitologii wszystko, co człowiek robi, jest modelowaniem. Wygląda to na nonsens. Modelowanie zjawisk, zachodzących w gwiazdach czy żywych organizmach, zgoda — ale „modelowanie” stosu atomowego? Kuchenki elektrycznej? Rakiety?

Spróbujmy dokonać bardzo uproszczonej klasyfikacji „modelarstwa”.

1) Modele zjawisk istniejących. Chcemy, żeby padał deszcz. Modelujemy zjawiska klimatyczne, atmosferyczne, itp. Poznajemy, jaka jest „sytuacja wyjściowa” deszczu. Gdy ją urzeczywistnimy (w naturze), lunie deszcz. Czasem, ale bardzo rzadko zdarza się, że poda kolorowy deszcz. Na przykład jakiś wybuch wulkaniczny wyrzuca w atmosferę barwny pył mineralny, który barwi krople wody. Możemy stworzyć i taki deszcz, przez to, że w „warkocz” splecionych ciągów przyczynowych, inicjujących padanie deszczu, „wpleciemy”‘ system, który wprowadzi w chmury lub w kondensującą się wodę — odpowiedni barwnik. W ten sposób zwiększymy prawdopodobieństwo pewnego zjawiska naturalnego, ale rzadkiego. Deszcz pada dosyć często; tak więc, nasz wkład w zwiększenie szansy opadów nie był zbyt wielki. Kolorowy deszcz to już niezwykłość. W tym wypadku nasze działanie, jako „wzmacniaczy stanów mało prawdopodobnych”, osiągnęło dość wysoki poziom.

2) Modele zjawisk „nie istniejących”. Natura nie realizuje wszystkich możliwych przebiegów. Realizuje ich co prawda więcej, niż się na ogół sądzi. Nie każdy inżynier wie, że pewne .zwierzęta morskie wytworzyły żagle, że wykorzystana jest w ewolucji zasada odrzutu, echolokacji, że ryby posiadają „manometr”, mówiący im, na jakiej głębokości się znajdują, itp. A już ogólniej, na „pomysł” sprzęgania procesów bardziej prawdopodobnych

(wzrostu entropii, dezorganizacji) z procesami mniej prawdopodobnymi (powstawanie żywych organizmów), pociągający za sobą wzrost organizacji i spadek entropii, Natura „wpadła” miliardy lat temu. Podobnie wytworzyła dźwignie, maszyny chemodynamiczne i chemoelektryczne, transformatory energii słonecznej na chemiczną (szkielety kręgowców, ich komórki, rośliny fotosyntezujące), wytworzyła też pompy (serca), zwykłe i osmotyczne (nerki), aparaty „fotograficzne” (narządy wzroku), itd. W zakresie bioewolucji nie tknęła energetyki jądrowej, bo promieniowanie niszczy informację genetyczną i procesy życiowe. „Zastosowała ją” natomiast w gwiazdach.

Tak więc, mówiąc najogólniej, Natura sprzęga ze sobą różne procesy. Możemy ją w tym naśladować, i czynimy to. Sprzęgamy procesy wszędzie i zawsze: wodą obracając młyny, wytapiając rudę, odlewając żelazo, budując obrabiarki, siejąc bawełnę i tkając z niej odzież. Zawsze w efekcie dochodzi gdzieś do wzrostu entropii, który lokalnie da nam jej zmniejszenie (motor, kuchenka, stos atomowy, cywilizacja).

Elektrony zachowują się w polu elektrycznym tak a tak; sprzęgamy ten proces z innymi i oto powstaje telewizja. Albo pamięć ferromagnetyczna, albo procesy kwantowego wzmocnienia (masery, lasery).

Zawsze jednak naśladujemy Naturę. Trzeba to tylko właściwie rozumieć. Stado przebiegających słoni i żyraf mogłoby tak rozdeptać glinę, żeby w niej powstał „negatyw samochodu”, a pobliski wulkan mógłby wyrzucić roztopioną rudę magnetytową. Wlałaby się do „formy” i tak powstałoby „auto” lub coś je przypominającego.

Jest to oczywiście niesłychanie mało prawdopodobne. Nie jest to jednak niemożliwe z termodynamicznego punktu widzenia. Konsekwencje imitologii sprowadzają się do zwiększania prawdopodobieństwa wydarzeń, w sposób „naturalny” nadzwyczaj mało prawdopodobnych, lecz możliwych. Teoretycznie możliwe jest „spontaniczne” powstanie drewnianego koła, miski, klamki, auta. Dodajmy, że prawdopodobieństwo takiej „syntezy” przez nagłe połączenie się atomów żelaza, miedzi, aluminium itd., jest niezrównanie większe od spontanicznej kreacji żywego organizmu, poprzez jednoczesne zbliżenie się i „wskoczenie” atomów na właściwe miejsca, aby powstała żywa ameba lub nasz znajomy, p. Smith. Auto składa się najwyżej z kilkunastu tysięcy części. Ameba — z milionów. Przy tym położenia, momenty, krystalizacja poszczególnych atomów i ciał stałych w ramie auta czy jego silniku nie mają znaczenia dla jego funkcji. Natomiast położenie i własności molekuł, z których „zrobiona jest” ameba, mają znaczenie decydujące o jej istnieniu. Dlaczego zatem powstały ameby, a nie auta? Ponieważ powstać spontanicznie ze znacznym prawdopodobieństwem może tylko system obdarzony od zarania własnościami samoorganizacji. A także, ponieważ takie były „wyjściowe warunki” na Ziemi.

Teraz wypowiemy pewne prawidło ogólne. Rozkład prawdopodobieństwa konstruktorskiego Natury jest całkiem różny od rozkładu konstruktorstwa ludzkiego — wszelako ten drugi musi się, oczywiście, mieścić w tym pierwszym. Rozkład (krzywa normalna) prawdopodobieństwa ważny dla Natury czyni w całym Kosmosie, drogą spontanicznych zajść, powstawanie garnków czy też maszyn do liczenia czymś ponad—super—astronomicznie nikłym. Po splądrowaniu wszystkich martwych planet i wyżarzonych karłów gwiazdowych może byśmy znaleźli parę „akcydentalnych łyżek”, może nawet wykrystalizowaną spontanicznie puszkę cynową, ale na to, żeby zawierała wieprzowinę albo coś chociaż trochę jadalnego, przez czysty przypadek, na to trzeba już czekać okrągłą wieczność. Zjawiska takie nie są jednak „niemożliwe” w tym sensie, aby były ogrodzone zakazami natury (czyli prawami, bo prawo takie będąc równocześnie nakazem, aby było tak a tak, zakazuje, aby mogło się stać inaczej). Tak więc, konstruktorstwo nasze mieści się jako pewien szczególny przypadek w obrębie potencjalnego konstruktorstwa Natury, z tym istotnym dodatkiem, że znajduje się ono tam, gdzie wartości probabilistyczne gwałtownie maleją, stając się czymś niezrównanie mikroskopijnym. W taki sposób dochodzimy do stanów termodynamicznie bardzo nieprawdopodobnych, jak rakieta lub telewizor. Jednakże tam, gdzie Natura jest „w swoim żywiole” jako budowniczy, my jesteśmy najsłabsi: nie umiemy bowiem (jeszcze nie umiemy) inicjować procesów samoorganizacji w takiej skali i z taką zręcznością, jak ona. Zresztą, gdyby tego nie umiała, nie byłoby ani Czytelników tej książki, ani jej autora. Jak dotąd, z tego, co konstrukcyjnie możliwe, człowiek interesował się pewnym wąziuteńkim wycinkiem „produkcyjnego widma Natury”. Nie próbowaliśmy konstruowania meteorów ani komet, ani Supernowych (chociaż tu już, dzięki bombie wodorowej, jesteśmy na najlepszej drodze). Ale czy nie można w żaden sposób wykroczyć poza granice, wyznaczone przez Naturę? Można, oczywiście, wymyślać Kosmosy i Natury odmienne od naszych. Ale jak je zrealizować?

Odkładamy ten temat — na niezbyt długo.


VI. Fantomologia

Podstawy fantomatyki

 

Problem, który nas czeka, brzmi: jak stwarzać rzeczywistości dla bytujących w nich istot rozumnych, w żaden sposób nieodróżnialne od normalnej rzeczywistości, ale podległe odmiennym niż ona prawom? Wstępem niejako do tego zadania jest skromniejsze, od którego zaczniemy. Czy można —spytamy — stworzyć rzeczywistość sztuczną, zupełnie do naturalnej podobną, ale nie dającą się niczym od niej odróżnić? Temat pierwszy — to stwarzanie światów; drugi — złudzeń. Ale złudzeń doskonałych. Nie wiem zresztą, czy można je nazwać tylko złudzeniami. Proszę osądzić.

Gałąź badana zwać się będzie fantomatyką — jest ona przedprożem właściwej inżynierii kreacyjnej. Zaczniemy od eksperymentu, który, zaznaczmy to od razu, do fantomatyM właściwej nie należy.

Pewien człowiek, siedząc na werandzie, patrzy w ogród i jednocześnie wącha trzymaną w ręku różę. Kolejno utrwalamy (np. zapisujemy na taśmie magnetofonowej lub tp.) serie impulsów, biegnących jego wszystkimi nerwami.

Należy dokonać kilkuset tysięcy takich zapisów naraz, gdyż musimy utrwalić wszystkie zmiany, zachodzące w jego nerwach czuciowych (czucia powierzchownego i głębokiego, oraz mózgowych (tj, sygnały, biegnące od czuciowych ciałek skóry i proprioceptorów mięśniowych oraz narządów smaku, powonienia, słuchu, wzroku, równowagi).

Gdybyśmy już te sygnały utrwalili, umieszczamy naszego człowieka w zupełnej izolacji, np. w wannie letniej wody w ciemnym pokoju, nakładamy mu odpowiednio elektrody na gałki oczne, wprowadzamy je do uszu, przytwierdzamy do jego skóry itp. jednym słowem, łączymy wszystkie nerwy tego osobnika z naszym magnetofonem, uruchamiamy go i w ten sposób wprowadzamy w nerwy poprzednio utrwalone zapisy.

Nie jest to aż tak łatwe, jak przedstawiłem. W zależności od tego, jakie znaczenie ma topologiczna lokalizacja bodźców w obrębie pnia nerwowego, z jednymi nerwami postąpić w powyższy sposób jest łatwiej, a z innymi trudniej. Szczególne kłopoty sprawi nerw wzrokowy. Węchowe pole korowe, przynajmniej człowieka, jest prawie bezwymiarowe: jeśli czujemy trzy zapachy naraz, bardzo trudno orzec, skąd który płynie. Natomiast lokalizacja w obrębie pola wzrokowego jest wysokiej próby; wstępne zorganizowanie bodźców zachodzi już w siatkówce i nerw wzrokowy jest jak wielożyłowy kabel, którego każda żyła wiedzie wiązkę impulsów, przeznaczoną dla pewnej części korowego ośrodka wzroku. Tak więc trudność „ulokowania” wewnątrz tego nerwu utrwalonych impulsów jest znaczna (sam zapis także). Podobne, ale mniejsze trudności sprawi też nerw słuchowy. Można sobie wyobrazić kilka sposobów technicznych przezwyciężenia problemu. Najprostsze jeszcze wydaje się wprowadzenie bodźców dokorowe, od strony potylicy, więc prosto w ośrodek wzroku; ponieważ nie ma naturalnie mowy o chirurgicznym obnażaniu kory, a poprzez skórę i kość nie da się drażnić jej z dostateczną precyzją lokalizacyjną, należałoby impulsy elektryczne przetransportować na jakieś inne (np. wiązki promieniowania, jakie wytwarza maser — o falach ultrakrótkich, nie grubsze od średnicy jednego neuronu). Takie fale mogą, jeśli dostatecznie zogniskowane i słabe, pobudzać, nie uszkadzając wcale tkanki mózgowej. Ale to trochę desperackie, a i rezultaty nie całkiem pewne.

Można by więc zbudować specjalną „przystawkę do gałki ocznej”, taką, że stanowi ona „antyoko”, układ optycznie równoważny, który „łączy się” z naturalnym okiem poprzez otwór źrenicy (nie bezpośrednio naturalnie — przed źrenicą jest przednia komora oka i rogówka, ale obie przeźroczyste). Oko plus „antyoko” stwarzają jednolity system taki, że „antyoko” jest nadajnikiem a oko — odbiornikiem. Jeśli teraz człowiek patrzy (w normalnych sytuacjach) nie wprost własnymi oczami, ale przez „antyoczy”, to widzi wszystko zupełnie zwyczajnie, a tylko ma na nosie coś w rodzaju okularów (nieco skomplikowanych) — przy czym te „okulary” są nie tylko „wstawką” pomiędzy jego okiem a światem, która przepuszcza światło, ale zarazem są one aparaturą „punktującą” — czyli rozbijającą widziany obraz na taką ilość elementów, wiele pręcików i czopków liczy siatkówka. Elementy pola widzenia „antyoka” są połączone (kabelkiem np.) z aparaturą zapisującą. Takim sposobem chytrze zbieramy tę samą informację, jaką uzyskuje siatkówka, nie przez włączenie się za nią, tj. z tyłu za gałką w nerw wzrokowy, lecz przed nią — w „przystawkę informacjozbiorczą”. Jeśli chcemy potem reakcję odwrócić, znów nakładamy człowiekowi te „okulary”, ale już w ciemności, i zapis utrwalony w aparacie ślemy drogą aparat — „antyoko” — oko — nerw wzrokowy, do jego mózgu. Rozwiązanie to nie jest wcale najlepsze, ale jest przynajmniej do technicznego zaprojektowania. Należy zauważyć, że to rozwiązanie nie ma nic wspólnego z wyświetlaniem do wnętrza oka filmu, czy jakiegoś mikrofilmu kamerą przystawioną do źrenicy. Film bowiem, czy każdy inny zapis tego typu, ma ostrość daną, więc człowiek nie może np. , przenieść spojrzenia z ostrego planu pierwszego na drugi, mniej ostry. Film z góry określa zatem, co ma być widziane dokładnie, a co mniej dokładnie, nawet jeśli jest to film trójwymiarowy (stereoskopowy). Jednakże siła skurczu mięśni powodujących spłaszczanie się bądź pęcznienie soczewki stanowi jeden z osobnych przekazów do mózgu i pozwala m. in. na ocenę odległości, chociaż w stopniu niniejszym niż dwuoczne widzenie. Dlatego musimy —dążąc do imitacji doskonałej — dać oku swobodę także w obrębie tej funkcji akomodacyjnej, nie mówiąc o tym, że obraz filmowy nie jest optycznie nienaganny „z punktu widzenia ludzkiego oka”. Ten duży nawias miał ukazać nie tyle nawet rozwiązanie konkretne, bo nasze pomysły są nader prymitywne, ile raczej podkreślić, z jednej strony, trudności, a z drugiej, ostateczną realizowalność problemu.

Kiedy więc nasz człowiek spoczywa w mroku, a wszystkimi jego nerwami domózgowo biegną serie bodźców, zupełnie takich samych jak te, które biegły nimi, gdy siedział na werandzie z różą, znajdzie się, subiektywnie, w tamtej sytuacji. Będzie widział niebo, różę we własnej ręce, w głębi za werandą ogród, trawniki, bawiące się dzieci itp. Nieco zbliżone doświadczenie przeprowadzono już na psie. Najpierw utrwalono we wskazany sposób impulsy, płynące nerwami motorycznymi, gdy pies biegnie. Następnie przecięto psu rdzeń kręgowy. Tylne nogi uległy przez to porażeniu. Gdy wprowadzono do nerwów porażonych kończyn elektryczny zapis, sparaliżowana tylna część psa „odżyła”, wykonując takie ruchy, jakie wykonuje normalny pies biegnąc. Zmiana tempa przesyłania zmieni szybkość ruchów. Różnica między naszym doświadczeniem, pomyślanym, a tamtym, rzeczywistym, polega na tym, że psu wprowadzono impulsy odśrodkowo (w nerwy motoryczne), a my wprowadzamy je w nerwy dośrodkowe (czuciowe). Co by się jednak stało, gdyby poddany eksperymentowi chciał np. wstać z fotela i wyjść do ogrodu? Oczywiście nie udałoby mu się to. Impulsy bowiem, które wprowadzamy w nerwy owego człowieka, są utrwalone i niezmienne. Gdyby próbował wstać, doszłoby do dziwnego pomieszania; pragnąc ująć widzianą o metr poręcz schodków, chwyciłby powietrze. Doszłoby do rozdwojenia jego przeżyć na to, co czuje, co postrzega, i na to co czyni. Rozdwojenie to wynikłoby z rozejścia się jego obecnej aktywności motorycznej z poprzednią, utrwaloną przez nas, czuciową.

Czy zbliżone sytuacje zdarzają się w życiu? Bywa, że ktoś, kto pierwszy » raz w życiu przyszedł do teatru, zwraca się głośno do aktorów, dając im „dobre rady” (np. aby Romeo nie popełnił samobójstwa) i bardzo się dziwi, że aktorzy tych dobrych rad nie przyjmują do wiadomości. Nie reagują na nie, ponieważ wszelka’ w ogóle sztuka — teatr, film, literatura — jest „zaprogramowana z góry”, zdeterminowana raz na zawsze i żadne wmieszanie się w akcję nie skoryguje biegu wypadków. Sztuka jest jednokierunkowym przekazem informacyjnym. Jesteśmy tylko adresatami, tylko odbiorcami projekcji filmowej czy przedstawienia teatralnego. Jesteśmy biernymi odbiorcami, a nie współuczestnikami akcji. Książka nie daje podobnego złudzenia jak teatr, bo od razu można zajrzeć do epilogu i przekonać się, że jest już zdeterminowany. Dalsza akcja przedstawienia natomiast jest utrwalona tylko w pamięci aktorów (przynajmniej dla widza, który nie zapoznał się z wydrukowanym tekstem sztuki). W Science–Fiction można czytać czasem o przyszłościowych rozrywkach, mających polegać na działaniu podobnym do opisanego w naszym eksperymencie. Bohater nakłada sobie na głowę odpowiednie elektrody, dzięki czemu nagle znajduje się w sercu Sahary lub na powierzchni Marsa. Autorzy takich opisów nie zdają sobie sprawy z tego, że ów „nowy” rodzaj sztuki różni się od współczesnego jedynie mało istotną odmianą „podłączenia” do treści sztywno zaprogramowanej z góry — i że bez elektrod nie gorsze złudzenie można mieć w „circaramie” stereoskopowej z ewentualnie „węchowym kanałem dodatkowym” oprócz stereodźwięku. Pole widzenia jest takie samo jak w naturze, tj. potencjalnie 360 stopni, wszystko, co się widzi, ma trzy wymiary, naturalne barwy, aparatura węchowa zarazem stwarza „pustynne” lub „marsjańskie” powiewy — rzecz więc nie domaga się projekcji w rok 2000, skorą ją można zrealizować, odpowiednim nakładem inwestycyjnym, dzisiaj. To zaś, gdzie sobie kto wtyka elektrody, mało jest istotne — chyba że same owe elektrody mają wnosić piętno trzydziestowiecznej cywilizacji.

Tak więc, gdy w sztuce „tradycyjnej” pomiędzy treścią przekazu a mózgiem odbiorcy znajdują się jego narządy zmysłowe, w „nowej” sztuce rodem z S–F narządy owe są pominięte, bo informacyjne treści wprowadza się bezpośrednio do nerwów. Jednokierunkowość połączenia jest tu i tam taka sama. Dlatego ani ukazany przez nas dla celów poglądowych eksperyment, ani „nowa sztuka”, nie są fantomatyką. Fantomatyka oznacza bowiem utworzenie połączeń dwukierunkowych między „sztuczną rzeczywistością” a jej odbiorcą. Innymi słowy, fantomatyką jest sztuką ze sprzężeniem zwrotnym. Ktoś mógłby naturalnie wynająć aktorów, przebrać ich za dworaków z XVII wieku, a siebie za króla francuskiego i wspólnie z przebranymi, w odpowiedniej oprawie (starego wynajętego zamku np.) odgrywać swe „panowanie na tronie Ludwików”. Działania takie nie są nawet fantomatyką prymitywną, choćby tylko dlatego, że można z ich sfery wyjść.

Fantomatyka oznacza stworzenie sytuacji, w której żadnych „wyjść” ze świata stworzonej fikcji w świat realny nie ma. Rozważymy teraz, po kolei, sposoby, jakimi można ją realizować, jak również interesujące zagadnienie, czy istnieje w ogóle jakiś dający się pomyśleć sposób, który umożliwiłby fantomatyzowanemu przekonanie się o tym, że jego przeżycia są tylko złudzeniem, odgradzającym go od utraconej czasowo rzeczywistości.


Maszyna fantomatyczna

 

Co może przeżywać człowiek podłączony do fantomatycznego generatora? Wszystko. Może wspinać się na ściany alpejskie, wędrować bez skafandra i maski tlenowej po Księżycu, zdobywać, na czele oddanej drużyny, w dzwoniącej zbroi, średniowieczne grody lub Biegun Północny. Może być sławiony

przez tłumy jako zwycięzca Maratonu lub największy poeta wszystkich czasów i z rąk króla szwedzkiego przyjmować nagrodę Nobla, kochać z wzajemnością Mme de Pompadour, pojedynkować się z Jagonem, aby pomścić Otella, być samemu zasztyletowanym przez siepaczy Mafii. Może też czuć, jak wyrastają mu olbrzymie orle skrzydła, latać, albo znów stać się rybą i pędzić życie wśród raf koralowych; jako ogromny żarłacz mknąć z otwartą paszczą na stada ofiar, ba! porywać kąpiących się ludzi, zjadać ich ze smakiem i trawić w spokojnym zakątku podwodnej swojej pieczary. Może być dwumetrowej wysokości Murzynem albo faraonem Amenhotepem, albo Attylą lub, niejako na odwrót, świętym, może być prorokiem wraz z gwarancją, że się jego proroctwa spełnią co do joty, może umrzeć, zmartwychwstać, i to wiele, wiele razy.

Jak można zrealizować takie przeżycia? Zapewne, całkiem proste to nie jest. Mózg tego człowieka winniśmy podłączyć do maszyny, która posyła weń określone zespoły bodźców węchowych, wzrokowych, czuciowych itp. Dzięki temu będzie stał na szczytach piramid lub leżał w objęciach miss świata roku 2500 albo niósł na ostrzu miecza śmierć zakutym w stal wrogom. Zarazem bodźce, jakie jego mózg będzie wytwarzał, w odpowiedzi na wysłane impulsy, maszyna musi niezwłocznie, w ułamku sekundy przesyłać do swych podsystemów, w których, dzięki grze korekcyjnej sprzężeń zwrotnych, jak również dzięki organizowaniu strumieni bodźców przez odpowiednio zaprojektowane układy samoorganizujące się, miss świata będzie odpowiadała na jego słowa i pocałunki, łodygi kwiatów, które ujmie w rękę, będą się sprężyście uginały, a z piersi wroga, którą spodoba mu się przebić, tryśnie krew. Proszę wybaczyć ten melodramatyczny ton wykładu, ale chciałbym, nie marnując zbyt wiele miejsca i czasu, przedstawić, na czym polega działanie fantomatyki jako „sztuki ze sprzężeniem zwrotnym”, która dawniejszego odbiorcę czyni aktywnym uczestnikiem, bohaterem, ośrodkiem zaprogramowanych wydarzeń. Chyba lepiej odwołać się do języka takich, nieco operowych nawet obrazów, aniżeli używać języka wyrażeń technicznych, co nie tylko uczyniłoby powiedziane przyciężkim, ale o tyle byłoby płonne, że jak na razie ani maszyny fantomatycznej, ani programów do niej nie ma.

Maszyna nie może mieć programu, który wszystkie ewentualne poczynania odbiorcy i bohatera w jednej osobie przewiduje z góry. To byłoby niemożliwe. Maszyna nie musi mimo to przedstawiać złożoności, równej sumie złożoności wszystkich występujących w wizji osób (wrogowie, dworacy, miss świata, itd.). Jak wiadomo, we śnie przebywamy w różnych otoczeniach niezwykłych, spotykamy mnóstwo ludzi, nieraz osobliwych, nieraz zachowujących się ekscentrycznie, zaskakujących nas swymi słowami, prowadzimy rozmowy z tłumem całym nawet, przy czym wszystko, tj. otoczenia najrozmaitsze, i nasi partnerzy ze snu, stanowią produkty działania jednego tylko — śniącego mózgu. Tak więc program fantomatycznej wizji może być tylko ramowy, typu „Egipt w czasach XI dynastii”, albo „życie podwodne

w basenie Morza Śródziemnego”, i zasobniki pamięciowe maszyny muszą posiadać pełny ładunek faktów, odnoszących się do takiego tematu, faktów, które z martwo utrwalonych ulegają uruchomieniu i plastycznemu przekazaniu, z chwilą kiedy zajdzie tego potrzeba. Potrzebę ową dyktuje, rozumie się, samo „zachowanie” fantomatyzowanego, gdy np. obraca głowę w bok, aby popatrzeć na tę część sali tronowej faraonów, która jest „za jego plecami”. Impulsy do mięśni karku i szyi, jakie wówczas wysyła jego mózg, muszą być niezwłocznie „odparowane” przez to, że projekcja dośrodkowa obrazu optycznego zmieni się tak, że w samej rzeczy wfego pole widzenia wejdzie „tylna część sali”; bo też maszyna fantomatyczna na każdą, najmniejszą nawet zmianę strumienia wysyłanych przez mózg ludzki bodźców, zareagować musi natychmiast, do tej zmiany adekwatnie. Oczywiście to ledwo pierwsze litery abecadła. Prawa optyki fizjologicznej, prawa ciążenia, itd., itp., muszą być wiernie odtwarzane (chyba że temat wybranej wizji się temu sprzeciwia: ktoś chce „latać za rozłożeniem rąk” — więc wbrew grawitacji). Ale oprócz wspomnianych wyżej ścisłych łańcuchów determinizmu, przyczyn i skutków, wizja musi zarazem dysponować wewnątrz niej się poruszającymi grupami procesów o względnej swobodzie: to znaczy, po prostu, że występujące w niej postaci, fantomatyczni partnerzy bohatera, winni przejawiać cechy ludzkie, a zatem niezawisłość (względną) mowy i uczynków od czynów i słów bohatera; nie mogą to być marionetki — chyba że i tego znów zażąda amator fantomatyzacji przed „seansem”. Oczywiście, złożoność aparatury uruchomionej będzie rozmaita; łatwiej imitować miss świata niż Einsteina; w tym drugim wypadku maszyna musiałaby dysponować już złożonością, a więc i inteligencją, dorównującą rozumowi człowieka genialnego. Cała nadzieja w tym, że amatorów pogawędek z takimi miss będzie niezrównanie więcej, niż łaknących rozmowy z twórcą teorii względności. Dodajmy, dla zupełności, że ta „wstawka”, te „antyoczy”, o jakich mówiliśmy w naszym wstępnym, poglądowym przykładzie, nie na wiele by się w fantomatyzatorze pełnej mocy i pełnej swobody złudzeń przydały — potrzeba tu innych, bardziej doskonałych rozwiązań. Ale zasada jest ta sama: człowiek, dwoma kanałami informacyjnymi, dośrodkowym i odśrodkowym, podłączony do otoczenia, które imituje maszyna fantomatyczna. Maszyna, w takiej sytuacji, może wszystko, oprócz jednego: nie włada ona .bezpośrednio mózgowymi procesami odbiorcy, a jedynie tym materiałem faktów, jakie do mózgu wpływają — tak więc nie można np. zażądać w fantomacie, aby się przeżyło rozdwojenie osobowości albo ostry atak schizofrenii. Ale to uwaga nieco przedwczesna. Mówimy bowiem teraz tylko o „fantomatyce obwodowej” —wywoływanej „z obwodu” ciała, bo gra i przeciwgra impulsów toczy się w nerwach, nie ingerując bezpośrednio w głąb procesów mózgowych.

Pytanie o to, jak można poznać fikcyjność wizji fantomatycznej, jest prima facie analogiczne do pytania, jakie sobie stawia czasem śniący. Otóż, bywają sny, w których poczucie realności tego, co w nich zachodzi, jest

dominujące nieodparte. Tu’należałoby jednak zauważyć, że mózg śniącego nigdy nie znajduje się w takiej pełni sił, rozeznania, inteligencji, jak na jawie. W warunkach normalnych można wziąć sen za jawę, ale nie na odwrót (jawę za sen), chyba wyjątkowo, a i to w stanach szczególnych (tuż po przebudzeniu, lub w chorobie, albo w trakcie narastającego znużenia umysłowego). Ale właśnie wtedy zawsze mamy przed sobą świadomość dającą się „oszukać”, bo przyćmioną.

Wizja fantomatyczna zachodzi, w odróżnieniu od sennej, na jawie. To nie mózg fantomatyzowanego wytwarza „inne osoby”, „inne światy” —produkuje je maszyna. Człowiek fantomatyzowany jest pod względem ilości i treści informacji dosyłowej niewolnikiem maszyny: żadnej innej informacji zewnątrzpochodnej nie otrzymuje. Jednakże w pełni swobody może poczynać sobie z ową informacją, tj. interpretować ją, analizować, jak mu się żywnie spodoba, o ile, rozumie się, stać go na wnikliwość i bystrość. Czy zatem człowiek w pełni władz intelektualnych może wykryć fantomatyczne „oszustwo”?

Można odpowiedzieć, że jeśli fantomatyka stanie się czymś w rodzaju współczesnego kina, sam fakt udania się do jej przybytku, nabycia biletu, itp. czynności wstępne, których pamięć wszak zachowa fantomatyzowany i podczas seansu, a wreszcie wiedza o tym, kim jest w życiu zwykłym naprawdę, że to wszystko umożliwi mu właściwe, nie całkiem poważne, odnoszenie się do tego, co będzie przeżywał. Co miałoby dwa apekty: z jednej strony, wiedząc o umowności akcji przeżywanej, człowiek mógłby sobie, akurat jak we śnie, pozwalać na więcej znacznie niż w rzeczywistości (a więc jego odwaga bitewna, towarzyska czy erotyczna byłaby niezgodna z normą jego zachowania). Ten aspekt, subiektywnie raczej przyjemny — bo wyzwalający swobodę poczynań — byłby parowany przez drugi, niejako przeciwstawny: świadomość, że ani dokonywane czyny, ani występujące w wizji osoby, nie są materialne, więc prawdziwe. Głód autentyczności nie musiałby więc być zaspokojony wizją najbardziej nawet doskonałą.

Zapewne, tak może być i tak będzie, jeśli fantomatyka istotnie stanie się rodzajem rozrywki czy sztuki. Dyrekcja hipotetycznego Fantomatu nie będzie zainteresowana w zbyt zręcznym maskowaniu fikcyjności przeżyć, jeśliby mogły doprowadzić np. do szoku nerwowego klientów. Pewnych zaś życzeń — natury np. sadystycznej — prawdopodobnie nie wolno by realizować, ze względu na odpowiednią legislację.

Nas jednak nie interesuje tutaj taki problem, natury użytkowo–administracyjnej, ale całkiem inny, gnozeologiczny. To, że „wejście” w wizję można doskonale zamaskować, nie ulega wątpliwości. Ktoś udaje się do fantomatu i zamawia wycieczkę w Góry Skaliste. Wycieczka jest bardzo piękna i miła, za czym osoba ta „budzi się”, tj. wizja się kończy, funkcjonariusz Fantomatu zdejmuje klientowi elektrody i żegna go uprzejmie. Odprowadzony do drzwi, człowiek wychodzi na ulicę i nagle znajduje się w środku potwornego kataklizmu: domy walą się, ziemia drży, a z nieba opada wielki „talerz” pełen Marsjan. Co się stało? „Zbudzenie się”, zdejmowanie elektrod, opuszczanie Fantomatu — to także były części wizji, która zaczęła się od niewinnej wycieczki krajoznawczej.

Gdyby nawet takich „psikusów” nikt nie płatał, i tak lekarze–psychiatrzy ujrzeliby w swoich poczekalniach rozmaitych neurotyków, dręczonych natręctwami nowego typu — lękiem, że to, co przeżywają, wcale nie jest prawdą, że „ktoś” uwięził ich w „fantomatycznym świecie”. Mówię o tym, ponieważ jest to wyraźny dowód, jak technika kształtuje nie tylko normalną świadomość, ale przesącza się nawet do zestawu jednostek chorobowych, których powstanie inicjuje.

Wymieniliśmy tylko jeden z wielu możliwych sposobów maskowania „fantomatyczności” przeżyć. Można przedstawić sporo innych, nie mniej skutecznych, nie mówiąc już o tym, że wizja może posiadać dowolną ilość „pięter” — tak jak to bywa we śnie, kiedy śni się nam, żeśmy się już zbudzili, natomiast w istocie śnimy sen następny, niejako osadzony w tamtym.

„Trzęsienie ziemi” nagle ustaje, talerz znika, klient stwierdza, że wciąż jeszcze siedzi na fotelu z drutami, łączącymi jego głowę z aparaturą. Uprzejmie uśmiechnięty technik wyjaśnia, że to był nadprogram, klient wychodzi, wraca do domu, kładzie się spać, nazajutrz idzie do pracy, aby się przekonać, że biura, w którym pracował nie ma: zniszczył je wybuchem stary niewypał z ostatniej wojny.

Naturalnie — to też może być dalszy ciąg wizji. Ale jak się o tym przekonać?

Istnieje najpierw pewien sposób bardzo prosty. Maszyna—powiedzieliśmy — stanowi jedyne źródło informacji o świecie zewnętrznym. To jest prawdą. Natomiast nie jest ona takim wyłącznym źródłem informacji o stanie samego organizmu. Jest nim tylko częściowo: albowiem zastępuje mechanizmy nauralne ciała, informujące o położeniu rąk, nóg, głowy, o ruchach gałek ocznych, itp. Natomiast informacja biachemiczna, jaką wytwarza organizm, nie podlega kontroli — przynajmniej w fantomatach dotąd omawianych. Wystarczy więc zrobić ze sto przysiadów: jeśli się spocimy, jeśli zrobi się nam trochę duszno, serce zacznie walić, a mięśnie zmęczą się, jesteśmy na jawie, a nie w wizji, bo zmęczenie mięśniowe wywołało nagromadzenie w nich kwasu mlekowego; maszyna ani na poziom cukru we krwi, ani na ilość w niej dwutlenku węgla, ani na stężenie mlekowego kwasu w mięśniach wpływu mieć nie może. W fantomatycznej wizji można i tysiąc zrobić przysiadów bez jakichkolwiek objawów zmęczenia. I na to jednak byłaby rada — gdyby komuś naturalnie zależało na dalszym udoskonaleniu fantomatyki. Najpierw można, całkiem prymitywnie, umożliwić fantomatyzowanemu ruchy autentyczne — tyle, że musiałby w specjalny sposób być umieszczony, aby miał ich swobodę (tj. mógł pracować mięśniowo). Oczywiście, gdyby brał do ręki miecz, ruch tylko byłby prawdziwy z punktu widzenia zewnętrznego obserwatora: jego dłoń bowiem obejmowałaby nie rękojeść miecza, lecz pustkę. Ten sposób jednak prostacki można zastąpić doskonalszym. Informacja chemiczna organizmu przekazywana jest do mózgu rozmaicie. Albo za pośrednictwem nerwów (zmęczony mięsień „odmawia posłuszeństwa” —więc posyłane impulsy nerwowe go nie uruchamiają; albo czujemy ból mięśnia — to też jest rezultat podrażnienia zakończeń nerwowych — co naturalnie można fantomatycznie imitować — albo bezpośrednio: nadmiar dwutlenku węgla we krwi drażni ośrodek oddechowy rdzenia przedłużonego, wywołując pogłębienie i przyspieszenie oddechu. Ale wszak maszyna może zwiększyć po prostu ilość dwutlenku węgla w powietrzu, którym człowiek oddycha; gdy ilość tlenu się odpowiednio zmniejszy, stosunek ilościowy obu gazów we krwi przesunie się jak podczas ciężkiej pracy mięśniowej. A zatem „metodę biochemiczno–fizjologiczną” maszyna udoskonalona obraca wniwecz.

Pozostaje już tylko „intelektualna gra z maszyną”. Szansa odróżnienia wizji od jawy zależy od „fantomatycznego potencjału” aparatury. Powiedzmy, że znaleźliśmy się w opisanej ostatnio sytuacji i szukamy wyjaśnienia, czy to autentyczna rzeczywistość, czy nie. Powiedzmy, że znamy jakiegoś znakomitego filozofa lub psychologa; udajemy się do niego i wciągamy go. w rozmowę. Może to być złudzenie, ale maszyna, która imituje rozumnego interlokutora, jest znacznie bardziej złożona od takiej, która urządza sceny rodem z „soap opera „w rodzaju lądowania talerza z Marsjanami. W gruncie rzeczy, fantomat „wycieczkowy” i fantomat „stwarzający ludzi” to dwa rozmaite urządzenia. Budowa drugiego jest niezrównanie trudniejsza niż pierwszego.

Prawdy można dochodzić też inaczej. Jak każdy człowiek, mamy swoje sekrety. Mogą być i błahe, ale własne. Maszyna nie może „czytać myśli” (to nie jest możliwe: „kod” neuralny pamięci jest indywidualną własnością człowieka i „rozłamanie” kodu jednostki nie mówi nic o kodach innych ludzi). Zatem ani ona, ani nikt nie wie, że pewna szuflada naszego biurka zacina się. Biegniemy do domu i sprawdzamy, jak się mają rzeczy. Zacinająca się szuflada czyni realność świata, w którym jesteśmy, wielce prawdopodobną. Jakże musiałby śledzić nas twórca wizji, aby — przed naszym pójściem do fantomatu — wykryć i utrwalić na swych taśmach nawet taką drobnostkę, jak owa spaczona szuflada! Wizję najłatwiej jeszcze zdemaskować analogicznymi szczegółami. Ale maszyna ma zawsze możliwość manewru taktycznego. Szuflada nie zacina się. Pojmujemy, że jesteśmy dalej wewnątrz „wizji”. Pojawia się nasza żona; oświadczamy jej, iż jest tylko „złudzeniem”. Dowodzimy tego, wymachując wyjętą szufladą. Żona śmieje się litościwie i wyjaśnia, że szufladę rano podstrugał stolarz, którego wezwała. A więc znowu nic nie wiadomo. Albo to świat prawdziwy, albo maszyna dokonała zręcznego manewru, parując nim nasze pociągnięcie. Niewątpliwie, „gra strategiczna” z maszyną zakłada jej dokładną znajomość naszego codziennego życia. Nie można jednak popadać w przesadę — w świecie z fantomatyką każde nie całkiem zwykłe zjawisko wywoła podejrzenie, że to wizja fikcyjna, a przecież i w rzeczywistości wybuchają czasem niewypały lub żony wzywają stolarzy. Ustalimy zatem tyle: twierdzenie, że osoba X znajduje się w świecie rzeczywistym, a nie fantomatycznym, może być zawsze tylko prawdopodobne, czasem wielce prawdopodobne, lecz nigdy nie jest pewnością całkowitą. Gra z maszyną jest niby gra w szachy: współczesna maszyna elektronowa przegrywa z graczem doskonałym, a wygrywa z miernym; w przyszłości będzie wygrywała z każdym człowiekiem. To samo da się rzec i o fantomatach. Podstawowa słabość wszystkich wysiłków, zmierzających do wykrycia prawdziwego stanu rzeczy tkwi w tym, że osoba, podejrzewająca świat, w którym żyje, o nieautentyczność, musi działać samotnie. Wszelkie bowiem zwracanie się do innych osób o pomoc jest, a raczej może być w istocie przekazywaniem maszynie informacji strategicznie cennej. Jeśli to wizja, wtajemniczając „starego przyjaciela” w kłopoty niepewności egzystencjalnej, udzielamy maszynie informacji dodatkowej, którą ona wyzyska po to, aby nasze przeświadczenie o realności przeżyć powiększyć. A zatem osoba przeżywająca nie może ufać nikomu prócz siebie, przez co zakres jej poczynań poważnie maleje. Działa ona niejako z defensywy, bo jest zewsząd otoczona. Z czego wynika zarazem, że świat fantomatyczny jest światem całkowitego osamotnienia. Nie może się w nim jednocześnie znajdować więcej niż jeden człowiek — tak samo, jak niemożliwe jest, aby dwie realne osoby znajdowały się w tym samym śnie.

Żadna cywilizacja nie może się „w pełni sfantomatyzować”. Gdyby bowiem wszyscy jej członkowie jęli przeżywać od pewnego momentu wizje fantomatyczne, świat realny tej cywilizacji zatrzymałby się i zamarł. Ponieważ najsmakowitsze potrawy fantomatyczne nie podtrzymują życiowych funkcji (chociaż wrażenie sytości można wywołać odpowiednimi impulsami wprowadzanymi w nerwy!), człowiek fantomatyzowany przez czas dłuższy musi otrzymywać posiłki autentyczne. Można sobie naturalnie wyobrazić jakiś wszechplanetarny „Superfantomat”, do którego „raz na zawsze”, tj. do końca życia podłączeni są mieszkańcy owej planety, przy czym wegetatywne procesy ich ciał podtrzymują urządzenia automatyczne (np. wprowadzające do krwi odżywki, itp.). Taka cywilizacja wydaje się naturalnie koszmarem. Podobne kryteria nie mogą jednak decydować o jej prawdopodobieństwie. Decyduje o nim coś innego. Istniałaby ona tylko przez długość życia jednego pokolenia — podłączonego do „Superfautomatu”. Byłaby to więc osobliwa eutanazja, rodzaj przyjemnego, cywilizacyjnego samobójstwa. Dlatego ziszczenie jej uważamy za niemożliwe.


Дата добавления: 2021-01-21; просмотров: 56; Мы поможем в написании вашей работы!

Поделиться с друзьями:






Мы поможем в написании ваших работ!